The Project Gutenberg eBook of Sklepy cynamonowe

This ebook is for the use of anyone anywhere in the United States and most other parts of the world at no cost and with almost no restrictions whatsoever. You may copy it, give it away or re-use it under the terms of the Project Gutenberg License included with this ebook or online at www.gutenberg.org . If you are not located in the United States, you will have to check the laws of the country where you are located before using this eBook.

Title : Sklepy cynamonowe

Author : Bruno Schulz

Release date : May 1, 2005 [eBook #8119]
Most recently updated: November 20, 2017

Language : Polish

Credits : Produced by Pawel Sobkowiak and Polska Biblioteka Internetowa

*** START OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE ***

Produced by Pawel Sobkowiak and Polska Biblioteka Internetowa

BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE

Spis tresci:

SIERPIEŃ NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA

KSIĘGA RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Ciąg dalszy TRAKTAT O MANEKINACH

Dokończenie NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI

KARAKONY WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU

SIERPIEŃ

1

W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i

starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich.

Wertowaliśmy, odurzeni światłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której

wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia

miąższ złotych gruszek. Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z

ognia dnia rozżagwionego, wysypując z koszyka barwną urodę słońca -

lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśnie, tajemnicze, czarne

wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w

których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej

poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z

klawiaturą żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i

meduzy - surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i

jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim

i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku

przechodziło co dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających

słojów powietrznych, kwadraty blasku śniące żarliwy swój sen na

podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa,

trzy takty refrenu, granego gdzie na fortepianie, wciąż na nowo,

mdlejące w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia

głębokiego. Po sprzątaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwając

płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał

się cieniem, jakby pogrążony w światło głębi morskiej, jeszcze mętniej

odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach,

lekko falujących od marzeń południowej godziny. W sobotnie popołudnia

wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w

słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy

zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga

odsłaniała im dziąsła i zęby. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym

mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jedną i

tę samą maskę - złotą maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli

dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety,

pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną grubą, złotą farbą na

twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzyńską maskę

kultu pogańskiego. Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu

gorącymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z

pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami

szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych

gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektują wicher, wzburzając

teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać

wytworność wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra

szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały

się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw,

rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje

dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijający stare fasady z pleśni

tynku) obtłukiwały kłamliwą glazurę, wydobywając z dnia na dzień

wyraźniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które

formowało je od wewnątrz. Teraz okna, oślepione blaskiem pustego placu,

spały; balkony wyznawały niebu swą pustkę; otwarte sienie pachniały

chłodem i winem. Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną

miotłą upału, oblegała kawałek muru, doświadczając go wciąż na nowo

rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych krążków

odczytać można było prawdziwą tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami

rys i pęknięć. Zresztą rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień

sklepioną z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejących się akacyj

osiołek Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze

troskliwie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych

schodach wnieść ostrożnie na pachnące szabasem piętro. Tak wędrowaliśmy

z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załamane cienie

po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli

pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami - jedne bladoróżowe jak skóra

ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na

słońcu, jak jakie twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki,

do błogiej nicości. Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w

cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym

symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam

ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal

decorum miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się

po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę

zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonęły

wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych

ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho

wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły

za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny

słonecznik, wydźwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis,

czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginając się pod

przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i

perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych

nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla

wielkiej tragedii słonecznika.

2

Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu

popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote

ciernisko krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu

ognia wrzeszczą świerszcze; strąki nasion eksplodują cicho, jak koniki

polne. A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem,

jak gdyby ogród obrócił się we śnie na drugą stronę i grube jego,

chłopskie bary oddychają ciszą ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna,

babska bujność sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych

łopuchów, rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybujałymi

ozorami mięsistej zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły

się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe

spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu,

śmierdzącą mydłem, grubą kaszę babek, dziką okowitę mięty i wszelką

najgorszą tandetę sierpniową. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym

matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów,

było śmietnisko zarosłe dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam

właśnie odprawiał sierpień tego lata swoją wielką pogańską orgię. Na tym

śmietnisku, oparte o parkan i zarośnięte dzikim bzem, stało łóżko

skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywaliśmy ją wszyscy. Na kupie

śmieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało

zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakującej nogi dwiema

starymi cegłami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte

błyskawicami lśniących much końskich, rozwścieczonych słońcem,

trzeszczało jak od nie widzianych grzechotek, podniecając do szału.

Tłuja siedzi przykucnięta wród żółtej pościeli i szmat. Wielka jej

głowa jeży się wiechciem czarnych włosów. Twarz jej jest kurczliwa jak

miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysiąc

poprzecznych fałd, a zdziwienie rozciąga ją z powrotem, wygładza fałdy,

odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dziąsła z żółtymi zębami pod

ryjowatą, mięsistą wargą. Mijają godziny pełne żaru i nudy, podczas

których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrząka.

Muchy obsiadają nieruchomą gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa

brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby ożywiona

chrobotem lęgnących się w niej szczurów. Muchy budzą się spłoszone i

podnoszą wielkim, huczącym rojem, pełnym wciekłego bzykania, błysków i

migotań. I podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają po

śmietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje się z nich, odwija zwolna

jądro, wyłuszcza się rdzeń śmietniska: na wpół naga i ciemna kretynka

dźwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich

dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złości szyi, z

poczerwieniałej, ciemniejącej od gniewu twarzy, na której jak malowidła

barbarzyńskie wykwitają arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask

zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek

tej półzwierzęcej-półboskiej piersi. Bodiaki, spalone słońcem, krzyczą,

łopuchy puchną i pysznią się bezwstydnym mięsem, chwasty ślinią się

błyszczącym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej

uderza mięsistym łonem z wściekłą zapalczywością w pień bzu dzikiego,

który skrzypi cicho pod natarczywością tej rozpustnej chuci, zaklinany

całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej płodności. Matka

Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Jest to mała, żółta

jak szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi, jodłowe stoły,

ławy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadziła

mnie Adela do domu tej starej Maryki. Była wczesna poranna godzina,

weszliśmy do małej izby niebiesko bielonej, z ubitą polepą glinianą na

podłodze, na której leżało wczesne słońce, jaskrawożółte w tej ciszy

porannej, odmierzanej przeraźliwym szczękiem chłopskiego zegara na

ścianie. W skrzyni na słomie leżała głupia Maryka, blada jak opłatek i

cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. I jakby korzystając z

jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała, kłóciła

się, wygadywała głośno i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryki

- czas więziony w jej duszy, wystąpił z niej straszliwie rzeczywisty i

szedł samopas przez izbę, hałaśliwy, huczący, piekielny, rosnący w

jaskrawym milczeniu poranka z głośnego młyna-zegara, jak zła mąka, sypka

mąka, głupia mąka wariatów.

3

W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami brązowej barwy, tonącym

w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodząc do niej,

mijaliśmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwiące na tyczkach, różowe,

zielone i fioletowe, w których zaklęte były całe świetlane i jasne

światy, jak te idealne i szczęśliwe obrazy zamknięte w niedościgłej

doskonałości baniek mydlanych. W półciemnej sieni ze starymi

oleodrukami, pożartymi przez pleśń i oślepłymi od starości,

odnajdowaliśmy znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni mieściło się

w dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi

i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich

własnego, odrębnego czasu. Stare, mądre drzwi, których ciemne

westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milczący świadkowie

wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów-otworzyły się bezgłośnie

jak odrzwia szafy i weszliśmy w ich życie. Siedzieli jakby w cieniu

swego losu i nie bronili się - w pierwszych niezręcznych gestach

wydali nam swoją tajemnicę. Czyż nie byliśmy krwią i losem spokrewnieni z

nimi? Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym

deseniem, lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosiądzem na

ramach obrazów, na klamkach i listwach złotych, choć przepuszczone przez

gęstą zieleń ogrodu. Spod ściany podniosła się ciotka Agata, wielka i

bujna, o mięsie okrągłym i białym, centkowanym rudą rdzą piegów.

Przysiedliśmy się do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochę

tą bezbronnością, z jaką wydali się nam bez zastrzeżeń, i piliśmy wodę z

sokiem różanym, napój przedziwny, w którym znalazłem jakby najgłębszą

esencję tej upalnej soboty. Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej

rozmów, głos tego mięsa białego i płodnego, bujającego już jakby poza

granicami osoby, zaledwie luźnie utrzymywanej w skupieniu, w więzach

formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu już zwielokrotnionej,

gotowej rozpaść się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę. Była to płodność

niemal samoródcza, kobiecość pozbawiona hamulców i chorobliwie wybujała.

Zdawało się, że sam aromat męskości, zapach dymu tytoniowego, dowcip

kawalerski mógł dać impuls tej zaognionej kobiecości do rozpustnego

dzieworództwa. I właściwie wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej

troski o dzieci były tylko kapryszeniem i dąsaniem się nie zaspokojonej

płodności, dalszym ciągiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej

kokieterii, którą nadaremnie doświadczała męża. Wuj Marek, mały,

zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci, siedział w swym szarym

bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym

zdawał się wypoczywać. W jego szarych oczach tlił się daleki żar ogrodu,

rozpięty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem robić jakie

zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej kobiecości

odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo

niego, zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi męskości. Było

coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkowanej, była

nędza kreatury walczącej na granicy nicości i śmierci, był jakiś heroizm

kobiecości triumfującej urodzajnością nawet nad kalectwem natury, nad

insuficjencją mężczyzny. Ale potomstwo ukazywało rację tej paniki

macierzyńskiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał się w płodach

nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy. Weszła

Łucja, średnia, z głową nazbyt rozkwitłą i dojrzałą na dziecięcym i

pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym. Podała mi rączkę lalkowatą,

jakby dopiero pączkującą, i zakwitła od razu całą twarzą, jak piwonia

przelewająca się pełnią różową. Nieszczęśliwa z powodu swych rumieńców,

które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała oczy i

płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania,

gdyż każde zawierało tajną aluzję do jej nadwrażliwego panieństwa. Emil,

najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wąsem, z twarzą, z której życie zmyło

jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z rękami w

kieszeniach fałdzistych spodni. Jego strój elegancki i drogocenny nosił

piętno egzotycznych krajów, z których powrócił. Jego twarz, zwiędła i

zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się

białą pustą ścianą z bladą siecią żyłek, w których jak linie na zatartej

mapie plątały się gasnące wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego

życia. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne fajki i

pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem wędrującym po

dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie

urywały się nagle, rozprzęgały i rozwiewały w nicość. Wodziłem za nim

tęsknym wzrokiem, pragnąc, by zwrócił na mnie uwagę i wybawił mnie z

udręki nudów. I w samej rzeczy zdawało mi się, że mrugnął na mnie

oczyma, wychodząc do drugiego pokoju. Podążyłem za nim. Siedział nisko

na małej kozetce, z kolanami krzyżującymi się niemal na wysokości głowy,

łysej jak kula bilardowa. Zdawało się, że to ubranie samo leży,

fałdziste, zmięte, przerzucone przez fotel. Twarz jego była jak

tchnienie twarzy - smuga, którą nieznany przechodzień zostawił w

powietrzu. Trzymał w bladych, emaliowanych błękitnie dłoniach portfel, w

którym coś oglądał. Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo

bladego oka, wabiąc mnie figlarnym mruganiem. Czułem doń nieprzepartą

sympatię. Wziął mnie między kolana i tasując przed mymi oczyma wprawnymi

dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w

dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te

delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzącymi oczyma, gdy fluid

niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie

i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falą nagłego zrozumienia. Ale

tymczasem ta mgiełka umiechu, która się zarysowała pod miękkim i

pięknym jego wąsem, zawiązek pożądania, który napiął się na jego

skroniach pulsującą żyłą, natężenie trzymające przez chwilę jego rysy w

skupieniu - upadły z powrotem w nicość i twarz odeszła w nieobecnoć,

zapomniała o sobie, rozwiała się,

NAWIEDZENIE

1

Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w

chroniczną szarość zmierzchu, porastało na krawędziach liszajem cienia,

puszystą pleśnią i mchem koloru żelaza. Ledwo rozpowity z brunatnych

dymów i mgieł poranka - przechylał się dzień od razu w niskie

bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i złoty

jak ciemne piwo, ażeby potem zejść pod wielokrotnie rozczłonkowane,

fantastyczne sklepienia kolorowych i rozległych nocy. Mieszkaliśmy w

rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych fasadach,

które tak trudno od siebie odróżnić. Daje to powód do ciągłych omyłek.

Gdyż wszedłszy raz w niewłaściwą sień na niewłaściwe schody, dostawało

się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków,

niespodzianych wyjść na obce podwórza i zapominało się o początkowym

celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracając z manowców dziwnych i

splątanych przygód, o jakimś szarym świcie przypomnieć sobie wśród

wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pełne wielkich szaf, głębokich kanap,

bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz

bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek opieszałości matki,

przesiadującej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie

nadzorowana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej

toalecie, zostawiając wszędzie ślady w postaci wyczesanych włosów,

grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie to nie

posiadało określonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano, ile z nich

wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem którąś z

tych izb zapomnianych i znajdowano ją pustą; lokator dawno się

wyprowadził, a w nietkniętych od miesięcy szufladach dokonywano

niespodzianych odkryć. W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w

nocy budziły nas ich jęki, wydawane pod wpływem zmory sennej. W zimie

była jeszcze na dworze głucha noc, gdy ojciec schodził do tych zimnych i

ciemnych pokojów, płosząc przed sobą świecą stada cieni, ulatujących

bokami po podłodze i ścianach; szedł budzić ciężko chrapiących z

twardego jak kamień snu. W świetle pozostawionej przezeń świecy wywijali

się leniwie z brudnej pościeli, wystawiali, siadając na łóżkach, bose i

brzydkie nogi i z skarpetką w ręce oddawali się jeszcze przez chwilę

rozkoszy ziewania - ziewania przeciągniętego aż do lubieżności, do

bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tęgich wymiotach. W kątach

siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem,

którym obarczała każdego płonąca świeca i który nie odłączał się od nich

i wówczas, gdy który z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła

zaczynał biec niesamowitym, pajęczym biegiem. W tym czasie ojciec mój

zaczął zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych tygodniach tej

wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami,

pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki

zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały

ciemniejszym splotem arabesek. Wieczorami, gdy matka przychodziła ze

sklepu, bywał podniecony i skłonny do sprzeczek, zarzucał jej

niedokładności w prowadzeniu rachunków, dostawał wypieków i zapalał się

do niepoczytalności. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze snu późno w

nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po

skórzanej kanapie, dokumentując w ten sposób swą irytację przed bezradną

matką. W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w

swych księgach, zabłąkany głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń. Widzę

go w świetle kopcącej lampy, przykucniętego wśród poduszek, pod wielkim

rzeźbionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na ścianie,

kiwającego się w bezgłośnej medytacji. Chwilami wynurzał głowę z tych

rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał usta, mlaskał z

niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglądał się

bezradnie, jakby czegoś szukając. Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z

łóżka w kąt pokoju, pod ścianę, na której wisiał zaufany instrument. Był

to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na

uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łączył się z tym

instrumentem długą kiszką gumową, jakby krętą, bolesną pępowiną, i tak

połączony z żałosnym przyrządem - nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego

ciemniały, zaś na twarz przybladłą występował wyraz cierpienia czy

jakiej występnej rozkoszy. Potem znów przychodziły dni cichej skupionej

pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedział w świetle

lampy stołowej, wśród poduszek wielkiego łoża, a pokój ogromniał górą w

cieniu umbry, który go łączył z wielkim żywiołem nocy miejskiej za oknem

- czuł, nie patrząc, że przestrzeń obrasta go pulsującą gęstwiną tapet,

pełną szeptów, syków i seplenień. Słyszał, nie patrząc, tę zmowę pełną

porozumiewawczych mrugnięć perskich oczu, rozwijających się wśród

kwiatów małżowin usznych, które słuchały, i ciemnych ust, które się

uśmiechały. Wówczas pogrążał się pozornie jeszcze bardziej w pracę,

liczył i sumował, bojąc się zdradzić ten gniew, który w nim wzbierał, i

walcząc z pokusą, żeby z nagłym krzykiem nie rzucić się na oślep za

siebie i nie pochwycić pełnych garści tych kędzierzawych arabesek, tych

pęków oczu i uszu, które noc wyroiła ze siebie i które rosły i

zwielokrotniały się, wymajaczając coraz nowe pędy i odnogi z

macierzystego pępka ciemności. I uspokajał się dopiero, gdy z odpływem

nocy tapety więdły, zwijały się, gubiły liście i kwiaty i przerzedzały

się jesiennie, przepuszczając dalekie świtanie. Wtedy wśród świergotu

tapetowych ptaków, w żółtym zimowym świcie zasypiał na parę godzin

gęstym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawał się być pogrążonym

w zawiłych konto-korrentach - myśl jego zapuszczała się tajnie w

labirynty własnych wnętrzności. Wstrzymywał oddech i nasłuchiwał. I gdy

wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin, uspokajał go

uśmiechem. Nie wierzył jeszcze i odrzucał jak absurd te uroszczenia, te

propozycje, które nań napierały. Za dnia były to jakby rozumowania i

perswazje, długie, monotonne rozważania prowadzone półgłosem i pełne

humorystycznych interludiów, filuternych przekomarzań. Ale nocą

podnosiły się te głosy namiętniej. Żądanie wracało coraz wyraźniej i

donioślej i słyszeliśmy, jak rozmawiał z Bogiem, prosząc się jak gdyby i

wzbraniając przed czym, co natarczywie żądało i domagało się. Aż pewnej

nocy podniósł się ten głos groźnie i nieodparcie, żądając, aby mu dał

świadectwo usty i wnętrznościami swymi. I usłyszeliśmy, jak duch weń

wstąpił, jak podnosi się z łóżka, długi i rosnący gniewem proroczym,

dławiąc się hałaśliwymi słowy, które wyrzucał jak mitralieza.

Słyszeliśmy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze złamanym biodrem,

który jeszcze urąga. Nie widziałem nigdy proroków Starego Testamentu,

ale na widok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko

na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmurą

rozpaczliwych łamańców, nad którymi wyżej jeszcze unosił się głos jego,

obcy i twardy - zrozumiałem gniew boży świętych mężów. Był to dialog

groźny jak mowa piorunów. Łamańce rąk jego rozrywały niebo na sztuki, a

w szczelinach ukazywała się twarz Jehowy, wzdęta gniewem i plująca

przekleństwa. Nie patrząc widziałem go, groźnego Demiurga, jak leżąc na

ciemnościach jak na Synaju, wsparłszy potężne dłonie na karniszu

firanek, przykładał ogromną twarz do górnych szyb okna, na których

płaszczył się potwornie mięsisty nos jego. Słyszałem jego głos w

przerwach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne warknięcia

wzdętych warg, od których szyby brzęczały, mieszające się z wybuchami

zaklęć, lamentów, gróźb mego ojca. Czasami głosy przycichały i zżymały

się z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały

wielkim zgiełkliwym hałasem, burzą zmieszanych szlochów i przekleństw. Z

nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemności wionęła

przez pokój. W świetle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej

bieliźnie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewał potężnym chlustem w

okno zawartość nocnika w noc szumiącą jak muszla.

2

Mój ojciec powoli zanikał, wiądł w oczach. Przykucnięty pod wielkimi poduszkami, dziko

nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał z sobą półgłosem, pogrążony

cały w jakieś zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowość

jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jaźni, gdyż kłócił

się ze sobą głośno, pertraktował usilnie i namiętnie, przekonywał i

prosił, to znowu zdawał się przewodniczyć zgromadzeniu wielu

interesantów, których usiłował z całym nakładem żarliwości i swady

pogodzić. Ale za każdym razem te hałaśliwe zebrania, pełne gorących

temperamentów, rozpryskiwały się przy końcu, wśród klątw, złorzeczeń i

obelg. Potem przyszedł okres jakiego uciszenia, ukojenia wewnętrznego,

błogiej pogody ducha. Znowu wielkie folianty rozłożone były na łóżku, na

stole, na podłodze i jakiś benedyktyński spokój pracy zalegał w świetle

lampy nad białą pościelą łóżka, nad pochyloną siwą głową mego ojca. Ale

gdy matka późnym wieczorem wracała ze sklepu, ojciec ożywiał się,

przywoływał ją do siebie i z dumą pokazywał jej świetne, kolorowe

odbijanki, którymi skrzętnie wylepił stronice księgi głównej.

Zauważylimy wówczas wszyscy, że ojciec zaczął z dnia na dzień maleć jak

orzech, który zsycha się wewnątrz łupiny. Zanikowi temu nie towarzyszył

bynajmniej upadek sił. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwość

zdawały się poprawiać. Często śmiał się teraz głośno i szczebiotliwie,

zanosił się wprost od śmiechu, albo też pukał w łóżko i odpowiadał sobie

proszę w różnych tonacjach, całymi godzinami. Od czasu do czasu złaził

z łóżka, wspinał się na szafę i przykucnięty pod sufitem porządkował coś

w starych gratach, pełnych rdzy i kurzu. Niekiedy ustawiał sobie dwa

krzesła naprzeciw siebie i wspierając się rękami o poręcze, bujał się

nogami wstecz i naprzód, szukając rozpromienionymi oczyma w naszych

twarzach wyrazów podziwu i zachęty. Z Bogiem, zdaje się, pogodził się

zupełnie. Niekiedy w nocy ukazywała się twarz brodatego Demiurga w oknie

sypialni, oblana ciemną purpurą bengalskiego światła, i patrzyła przez

chwilę dobrotliwie na uśpionego głęboko, którego śpiewne chrapanie

zdawało się wędrować daleko po nieznanych obszarach światów sennych.

Podczas długich, półciemnych popołudni tej późnej zimy ojciec mój

zapadał od czasu do czasu na całe godziny w gęsto zastawione gratami

zakamarki, szukając czegoś zawzięcie. I nieraz bywało podczas obiadu,

gdy zasiadaliśmy wszyscy do stołu, brakło ojca. Wówczas matka musiała

długo wołać Jakubie! i stukać łyżką w stół, zanim wylazł z jakiejś

szafy, oblepiony szmatami pajęczyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i

pogrążonym w zawiłych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go

zaprzątały. Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomą pozę

symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna

zawieszony był na ścianie. W tej nieruchomej, przykucniętej pozie, z

wzrokiem zamglonym i z miną chytrze umiechniętą trwał godzinami, ażeby

z nagła przy czyim wejściu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać

jak kogut. Przestalimy zwracać uwagę na te dziwactwa, w które się z

dnia na dzień głębiej wplątywał. Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych

potrzeb, nie przyjmując tygodniami pokarmu, pogrążał się z dniem każdym

głębiej w zawiłe i dziwaczne afery, dla których nie mieliśmy

zrozumienia. Niedosięgły dla naszych perswazji i próźb, odpowiadał

urywkami swego wewnętrznego monologu, którego przebiegu nic z zewnątrz

zmącić nie mogło. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie ożywiony, z

wypiekami na suchych policzkach nie zauważał nas i przeoczał.

Przywykliśmy do jego nieszkodliwej obecności, do jego cichego

gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego świegotu, którego

trele przebiegały niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy już znikał

niekiedy na wiele dni, podziewał się gdzieś w zapadłych zakamarkach

mieszkania i nie można go było znaleźć. Stopniowo te zniknięcia

przestały sprawiać na nas wrażenie, przywykliśmy do nich i kiedy po

wielu dniach znów się pojawiał, o parę cali mniejszy i chudszy, nie

zatrzymywało to na dłużej naszej uwagi. Przestaliśmy po prostu brać go w

rachubę, tak bardzo oddalił się od wszystkiego, co ludzkie i co

rzeczywiste. Węzeł po węźle odluźniał się od nas, punkt po punkcie gubił

związki łączące go ze wspólnotą ludzką. To, co jeszcze z niego

pozostało, to trochę cielesnej powłoki i ta garść bezsensownych dziwactw

- mogły zniknąć pewnego dnia, tak samo nie zauważone jak szara kupka

śmieci, gromadząca się w kącie, którą Adela co dzień wynosiła na

śmietnik.

PTAKI

Nadeszły żółte, pełne nudy dni zimowe. Zrudziałą ziemię pokrywał

dziurawy, przetarty, za krótki obrus śniegu. Na wiele dachów nie

starczyło go i stały czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki kryjące

w sobie zakopcone przestrzenie strychów - czarne, zwęglone katedry,

najeżone żebrami krokwi, płatwi i bantów - ciemne płuca wichrów

zimowych. Każdy świt odkrywał nowe kominy i dymniki, wyrosłe w nocy,

wydęte przez wicher nocny, czarne piszczałki organów diabelskich.

Kominiarze nie mogli opędzić się od wron, które na kształt żywych

czarnych liści obsiadały wieczorem gałęzie drzew pod kościołem, odrywały

się znów, trzepocąc, by wreszcie przylgnąć, każda do właściwego miejsca

na właściwej gałęzi, a o świcie ulatywały wielkimi stadami - tumany

sadzy, płatki kopciu, falujące i fantastyczne, plamiąc migotliwym

krakaniem mętnożółte smugi świtu. Dni stwardniały od zimna i nudy, jak

zeszłoroczne bochenki chleba. Napoczynano je tępymi nożami, bez apetytu,

z leniwą sennością. Ojciec nie wychodził już z domu. Palił w piecach,

studiował nigdy niezgłębioną istotę ognia, wyczuwał słony, metaliczny

posmak i wędzony zapach zimowych płomieni, chłodną pieszczotę

salamander, liżących błyszczącą sadzę w gardzieli komina. Z zamiłowaniem

wykonywał w owych dniach wszystkie reparatury w górnych regionach

pokoju. O każdej porze dnia można go było widzieć, jak - przykucnięty na

szczycie drabiny - majstrował coś przy suficie, przy kamiszach wysokich

okien, przy kulach i łańcuchach lamp wiszących. Zwyczajem malarzy

posługiwał się drabiną jak ogromnymi szczudłami i czuł się dobrze w tej

ptasiej perspektywie, w pobliżu malowanego nieba, arabesek i ptaków

sufitu. Od spraw praktycznego życia oddalał się coraz bardziej. Gdy

matka, pełna troski i zmartwienia z powodu jego stanu, starała się go

wciągnąć w rozmowę o interesach, o płatnościach najbliższego ultimo,

słuchał jej z roztargnieniem, pełen niepokoju, z drgawkami w nieobecnej

twarzy. I bywało, że przerywał jej nagle zaklinającym gestem ręki, ażeby

pobiec w kąt pokoju, przylgnąć uchem do szpary w podłodze i z

podniesionymi palcami wskazującymi obu rąk, wyrażającymi najwyższą

ważność badania - nasłuchiwać. Nie rozumieliśmy wówczas jeszcze smutnego

tła tych ekstrawagancji, opłakanego kompleksu, który dojrzewał w głębi.

Matka nie miała nań żadnego wpływu, natomiast wielką czcią i uwagą

darzył Adelę. Sprzątanie pokoju było dlań wielką i ważną ceremonią,

której nie zaniedbywał nigdy być świadkiem, śledząc z mieszaniną strachu

i rozkosznego dreszczu wszystkie manipulacje Adeli. Wszystkim jej

czynnościom przypisywał głębsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziewczyna

młodymi i śmiałymi ruchami posuwała szczotkę na długim drążku po

podłodze, było to niemal ponad jego siły. Z oczu jego lały się wówczas

łzy, twarz zanosiła się od cichego śmiechu, a ciałem wstrząsał rozkoszny

spazm orgazmu. Jego wrażliwość na łaskotki dochodziła do szaleństwa.

Wystarczyło, by Adela skierowała doń palec ruchem oznaczającym

łaskotanie, a już w dzikim popłochu uciekał przez wszystkie pokoje,

zatrzaskując za sobą drzwi, by wreszcie w ostatnim paść brzuchem na

łóżko i wić się w konwulsjach śmiechu pod wpływem samego obrazu

wewnętrznego, któremu nie mógł się oprzeć. Dzięki temu miała Adela nad

ojcem władzę niemal nieograniczoną. W tym to czasie zauważyliśmy u ojca

po raz pierwszy namiętne zainteresowanie dla zwierząt. Była to

początkowo namiętność myśliwego i artysty zarazem, była może także

głębsza, zoologiczna sympatia kreatury dla pokrewnych, a tak odmiennych

form życia, eksperymentowanie w nie wypróbowanych rejestrach bytu.

Dopiero w późniejszej fazie wzięła sprawa ten niesamowity, zaplątany,

głęboko grzeszny i przeciwny naturze obrót, którego lepiej nie wywlekać

na światło dzienne. Zaczęło się to od wylęgania jaj ptasich. Z wielkim

nakładem trudu i pieniędzy sprowadzał ojciec z Hamburga, z Holandii, z

afrykańskich stacji zoologicznych zapłodnione jaja ptasie, które dawał

do wylęgania ogromnym kurom belgijskim. Był to proceder nader zajmujący

i dla mnie - to wykluwanie się piskląt, prawdziwych dziwotworów w

kształcie i ubarwieniu. Nie podobna było dopatrzyć się w tych monstrach

o ogromnych, fantastycznych dziobach, które natychmiast po urodzeniu

rozdzierały się szeroko, sycząc żarłocznie czeluściami gardła, w tych

jaszczurach o wątłym, nagim ciele garbusów - przyszłych pawi, bażantów,

głuszców i kondorów. Umieszczony w koszykach, w wacie, smoczy ten pomiot

podnosił na cienkich szyjach ślepe, bielmem zarosle głowy, kwacząc

bezgłośnie z niemych gardzieli. Mój ojciec chodził wzdłuż półek w

zielonym fartuchu, jak ogrodnik wzdłuż inspektów z kaktusami, i wywabiał

z nicości te pęcherze ślepe, pulsujące życiem, te niedołężne brzuchy,

przyjmujące świat zewnętrzny tylko w formie jedzenia, te narośle życia,

pnące się omackiem ku światłu. W parę tygodni później, gdy te ślepe

pączki życia pękły do światła, napełniły się pokoje kolorowym pogwarem,

migotliwym świergotem swych nowych mieszkańców. Obsiadały one karnisze

firanek, gzymsy szaf, gnieździły się w gęstwinie cynowych gałęzi i

arabesek wieloramiennych lamp wiszących. Gdy ojciec studiował wielkie

ornitologiczne kompendia i wertował kolorowe tablice, zdawały się

ulatywać z nich te pierzaste fantazmaty i napełniać pokój kolorowym

trzepotem, płatami purpury, strzępami szafiru, grynszpanu i srebra.

Podczas karmienia tworzyły one na podłodze barwną, falującą grządkę,

dywan żywy, który za czyimś niebacznym wejściem rozpadał się, rozlatywał

w ruchome kwiaty, trzepocące w powietrzu, aby w końcu rozmieścić się w

górnych regionach pokoju. W pamięci pozostał mi szczególnie jeden

kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, twarzy pomarszczonej i wybujałej

naroślami. Był to chudy asceta, lama buddyjski, pełen niewzruszonej

godności w całym zachowaniu, kierujący się żelaznym ceremoniałem swego

wielkiego rodu. Gdy siedział naprzeciw ojca, nieruchomy w swej

monumentalnej pozycji odwiecznych bóstw egipskich, z okiem zawleczonym

białawym bielmem, które zasuwał z boku na źrenice, ażeby zamknąć się

zupełnie w kontemplacji swej dostojnej samotności - wydawał się ze swym

kamiennym profilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materia ciała,

ścięgien i pomarszczonej twardej skóry, ta sama twarz wyschła i

koścista, te same zrogowaciałe, głębokie oczodoły. Nawet ręce, silne w

węzłach, długie, chude dłonie ojca, z wypukłymi paznokciami, miały swój

analogon w szponach kondora. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, widząc go

tak uśpionego, że mam przed sobą mumię - wyschłą i dlatego pomniejszoną

mumię mego ojca. Sądzę, że i uwagi matki nie uszło to przedziwne

podobieństwo, chociaż nigdy nie poruszaliśmy tego tematu.

Charakterystyczne jest, że kondor używał wspólnego z moim ojcem naczynia

nocnego. Nie poprzestając na wylęganiu coraz nowych egzemplarzy, ojciec

mój urządzał na strychu wesela ptasie, wysyłał swatów, uwiązywał w

lukach i dziurach strychu ponętne, stęsknione narzeczone i osiągnął w

samej rzeczy to, że dach naszego domu, ogromny, dwuspadowy dach gontowy,

stał się prawdziwą gospodą ptasią, arką Noego, do której zlatywały się

wszelkiego rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Nawet długo po

zlikwidowaniu ptasiego gospodarstwa utrzymywała się w świecie ptasim ta

tradycja naszego domu i w okresie wiosennych wędrówek spadały nieraz na

nasz dach całe chmary żurawi, pelikanów, pawi i wszelkiego ptactwa.

Impreza ta wzięła jednak niebawem - po krótkiej świetności - smutny

obrót. Wkrótce okazała się bowiem konieczna translokacja ojca do dwóch

pokojów na poddaszu, które służyły za rupieciarnie. Stamtąd dochodził

już o wczesnym świcie zmieszany klangor głosów ptasich. Drewniane pudła

pokojów na strychu, wspomagane rezonansem przestrzeni dachowej,

dźwięczały całe od szumu, trzepotu, piania, tokowania i gulgotu. Tak

straciliśmy ojca z widoku na przeciąg kilku tygodni. Rzadko tylko

schodził do mieszkania i wtedy mogliśmy zauważyć, że zmniejszył się

jakoby, schudł i skurczył. Niekiedy przez zapomnienie zrywał się z

krzesła przy stole i trzepiąc rękoma jak skrzydłami, wydawał pianie

przeciągłe, a oczy zachodziły mu mgłą bielma. Potem, zawstydzony, śmiał

się razem z nami i starał się ten incydent obrócić w żart. Pewnego razu

w okresie generalnych porządków zjawiła się niespodzianie Adela w

państwie ptasim ojca. Stanąwszy we drzwiach, załamała ręce nad fetorem,

który się unosił w powietrzu, oraz nad kupami kału, zalegającego

podłogi, stoły i meble. Szybko zdecydowana otworzyła okno, po czym przy

pomocy długiej szczotki wprawiła całą masę ptasią w wirowanie. Wzbił się

piekielny tuman piór, skrzydeł i krzyku, w którym Adela, podobna do

szalejącej Menady, zakrytej młyńcem swego tyrsu, tańczyła taniec

zniszczenia. Razem z ptasią gromadą ojciec mój, trzepiąc rękoma, w

przerażeniu próbował wznieść się w powietrze. Zwolna przerzedzał się

tuman skrzydlaty, aż w końcu na pobojowisku została sama Adela,

wyczerpana, dysząca, oraz mój ojciec z miną zafrasowaną i zawstydzoną,

gotów do przyjęcia każdej kapitulacji. W chwilę później schodził mój

ojciec ze schodów swojego dominium - człowiek złamany, król-banita,

który stracił tron i królowanie.

MANEKINY

Ta ptasia impreza mego ojca była ostatnim wybuchem kolorowości,

ostatnim i świetnym kontrmarszem fantazji, który ten niepoprawny

improwizator, ten fechtmistrz wyobraźni poprowadził na szańce i okopy

jałowej i pustej zimy. Dziś dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z

jakim sam jeden wydał on wojnę bezbrzeżnemu żywiołowi nudy drętwiącej

miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony

bronił ten mąż przedziwny straconej sprawy poezji. Był on cudownym

młynem, w którego leje sypały się otręby pustych godzin, ażeby w jego

trybach zakwitnąć wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. Ale

przywykli do świetnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora,

byliśmy skłonni zapoznawać wartość jego suwerennej magii, która nas

ratowała od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotkał żaden wyrzut

za jej bezmyślny i tępy wandalizm. Przeciwnie, czuliśmy jakie niskie

zadowolenie, haniebną satysfakcję z ukrócenia tych wybujałości, których

kosztowaliśmy łakomie do syta, ażeby potem uchylić się perfidnie od

odpowiedzialności za nie. A może był w tej zdradzie i tajny pokłon w

stronę zwycięskiej Adeli, której przypisywaliśmy niejasno jakąś misję i

posłannictwo sił wyższego rzędu. Zdradzony przez wszystkich, wycofał się

ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwały. Bez skrzyżowania szpad

oddał w ręce wroga domenę swej byłej świetności. Dobrowolny banita

usunął się do pustego pokoju na końcu sieni i oszańcował się tam

samotnością. Zapomnieliśmy o nim. Obiegła nas znowu ze wszech stron

żałobna szarość miasta, zakwitając w oknach ciemnym liszajem świtów,

pasożytniczym grzybem zmierzchów, rozrastającym się w puszyste futro

długich nocy zimowych. Tapety pokojów, rozluźnione błogo za tamtych dni

i otwarte dla kolorowych lotów owej skrzydlatej czeredy, zamknęły się

znów w sobie, zgęstniały plącząc się w monotonii gorzkich monologów.

Lampy poczerniały i zwiędły jak stare osty i bodiaki. Wisiały teraz

osowiałe i zgryźliwe, dzwoniąc cicho kryształkami szkiełek, gdy kto

przeprawiał się omackiem przez zmierzch pokoju. Na próżno wetknęła Adela

we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe świece, nieudolny surogat, blade

wspomnienie świetnych iluminacji, którymi kwitły niedawno wiszące ich

ogrody. Ach! gdzie było to świegotliwe pączkowanie, to owocowanie

pośpieszne i fantastyczne w bukietach tych lamp, z których jak z

pękających czarodziejskich tortów ulatywały skrzydlate fantazmaty,

rozbijające powietrze na talie kart magicznych, rozsypując je w kolorowe

oklaski, sypiące się gęstymi łuskami lazuru, pawiej, papuziej zieleni,

metalicznych połysków, rysując w powietrzu linie i arabeski, migotliwe

ślady lotów i kołowań, rozwijając kolorowe wachlarze trzepotów,

utrzymujące się długo po przelocie w bogatej i błyskotliwej atmosferze.

Jeszcze teraz kryły się w głębi zszarzałej aury echa i możliwości

barwnych rozbłysków, lecz nikt nie nawiercał fletem, nie doświadczał

świdrem zmętniałych słojów powietrznych. Tygodnie te stały pod znakiem

dziwnej senności. Łóżka cały dzień nie zaścielone, zawalone pościelą

zmiętą i wytarzaną od ciężkich snów, stały jak głębokie łodzie gotowe do

odpływu w mokre i zawiłe labirynty jakiejś czarnej, bezgwiezdnej

Wenecji. O głuchym świcie Adela przynosiła nam kawę. Ubieraliśmy się

leniwie w zimnych pokojach, przy świetle świecy odbitej wielokrotnie w

czarnych szybach okien. Poranki te były pełne bezładnego krzątania się,

rozwlekłego szukania w różnych szufladach i szafach. Po całym mieszkaniu

słychać było kłapanie pantofelków Adeli. Subiekci zapalali latarnie,

brali z rąk matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w gęstą, wirującą

ciemność. Matka nie mogła dojść do ładu z toaletą. Świece dogasały w

lichtarzu. Adela przepadała gdzie w odległych pokojach lub na strychu,

gdzie rozwieszała bieliznę. Nie można jej się było dowołać. Młody

jeszcze, mętny i brudny ogień w piecu lizał zimne, błyszczące narośle

sadzy w gardzieli komina. Świeca gasła, pokój pogrążał się w ciemności.

Z głowami na obrusie stołu, wród resztek śniadania zasypialiśmy na wpół

ubrani. Leżąc twarzami na futrzanym brzuchu ciemności, odpływaliśmy na

jego falistym oddechu w bezgwiezdną nicość. Budziło nas głośne

sprzątanie Adeli. Matka nie mogła uporać się z toaletą. Nim skończyła

czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na rynku przybierał kolor

złotawego dymu. Przez chwilę z tych dymnych miodów, z tych mętnych

bursztynów mogły się rozpowić kolory najpiękniejszego popołudnia. Ale

szczęśliwy moment mijał, amalgamat świtu przekwitał, wezbrany ferment

dnia, już niemal dościgły, opadał z powrotem w bezsilną szarość.

Zasiadaliśmy do stołu, subiekci zacierali czerwone z zimna ręce i nagle

proza ich rozmów sprowadzała od razu pełny dzień, szary i pusty wtorek,

dzień bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawiał się na stole półmisek

z rybą w szklistej galarecie, dwie duże ryby leżące bok przy boku, głową

do ogona jak figura zodiakalna, odpoznawaliśmy w nich herb owego dnia,

emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbieraliśmy go

pospiesznie między siebie, pełni ulgi, że dzień odzyskał w nim swą

fizjonomię. Subiekci spożywali go z namaszczeniem, z powagą

kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodził się po pokoju. A gdy

wytarli bułką ostatek galarety ze swych talerzy, rozważając w myśli

heraldykę następnych dni tygodnia, i na półmisku zostawały tylko głowy z

wygotowanymi oczyma - czuliśmy wszyscy, że dzień został wspólnymi siłami

pokonany i że reszta nie wchodziła już w rachubę. W samej rzeczy z

resztą tą, wydaną na jej łaskę, Adela nie robiła sobie długich

ceregieli. Wród brzęku garnków i chlustów zimnej wody likwidowała z

energią tych parę godzin do zmierzchu, które matka przesypiała na

otomanie. Tymczasem w jadalni przygotowywano już scenerię wieczoru.

Polda i Paulina, dziewczęta do szycia, rozgospodarowywały się w niej z

rekwizytami swego fachu. Na ich ramionach wniesiona wchodziła do pokoju

milcząca, nieruchoma pani, dama z kłaków i płótna, z czarną drewnianą

gałką zamiast głowy. Ale ustawiona w kącie, między drzwiami a piecem, ta

cicha dama stawała się panią sytuacji. Ze swego kąta, stojąc nieruchomo,

nadzorowała w milczeniu pracę dziewcząt. Pełna krytycyzmu i niełaski

przyjmowała ich starania i umizgi, z jakimi przyklękały przed nią,

przymierzając fragmenty sukni, znaczone białą fastrygą. Obsługiwały z

uwagą i cierpliwością milczący idol, którego nic zadowolić nie mogło.

Ten moloch był nieubłagany, jak tylko kobiece molochy być potrafią, i

odsyłał je wciąż na nowo do pracy, a one, wrzecionowate i smukłe,

podobne do szpuli drewnianych, z których odwijały się nici, i tak

ruchliwe jak one, manipulowały zgrabnymi ruchami nad tą kupą jedwabiu i

sukna, wcinały się szczękającymi nożycami w jej kolorową masę, furkotały

maszyną, depcąc pedał lakierkową, tanią nóżką, a dookoła nich rosła kupa

odpadków, różnokolorowych strzępów i szmatek, jak wyplute łuski i plewy

dookoła dwóch wybrednych i marnotrawnych papug. Krzywe szczęki nożyc

otwierały się ze skrzypieniem, jak dzioby tych kolorowych ptaków.

Dziewczęta deptały nieuważnie po barwnych obrzynkach, brodząc

nieświadomie niby w śmietniku możliwego jakiego karnawału, w rupieciami

jakiejś wielkiej nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepywały się ze

szmatek z nerwowym śmiechem, łaskotały oczyma zwierciadła. Ich dusze,

szybkie czarodziejstwo ich rąk było nie w nudnych sukniach, które

zostawały na stole, ale w tych setkach odstrzygnięć, w tych wiórach

lekkomyślnych i płochych, którymi zasypać mogły cale miasto, jak

kolorową fantastyczną śnieżycą. Nagle było im gorąco i otwierały okno,

ażeby w niecierpliwości swej samotni, w głodzie obcych twarzy,

przynajmniej bezimienną twarz zobaczyć, do okna przyciśniętą. Wachlowały

rozpalone swe policzki przed wzbierającą firankami nocą zimową -

odsłaniały płonące dekolty, pełne nienawiści do siebie i rywalizacji,

gotowe stanąć do walki o tego pierrota, którego by ciemny powiew nocy

przywiał na okno. Ach! jak mało wymagały one od rzeczywistości. Miały

wszystko w sobie, miały nadmiar wszystkiego w sobie. Ach! byłby im

wystarczył pierrot wypchany trocinami, jedno-dwa słowa, na które od

dawna czekały, by móc wpaść w swą rolę dawno przygotowaną, z dawna

tłoczącą się na usta, pełną słodkiej i strasznej goryczy, ponoszącą

dziko, jak stronice romansu połykane nocą wraz ze łzami ronionymi na

wypieki lic. Podczas jednej ze swych wędrówek wieczornych po mieszkaniu,

przedsiębranych pod nieobecność Adeli, natknął się mój ojciec na ten

cichy seans wieczorny. Przez chwilę stał w ciemnych drzwiach przyległego

pokoju, z lampą w ręku, oczarowany sceną pełną gorączki i wypieków, tą

idyllą z pudru, kolorowej bibułki i atropiny, której jako tło pełne

znaczenia podłożona była noc zimowa, oddychająca wśród wzdętych firanek

okna. Nakładając okulary, zbliżył się w paru krokach i obszedł dookoła

dziewczęta, oświecając je podniesioną w ręku lampą. Przeciąg z otwartych

drzwi podniósł firanki u okna, panienki dawały się oglądać, kręcąc się w

biodrach, polśniewając emalią oczu, lakiem skrzypiących pantofelków,

sprzączkami podwiązek pod wzdętą od wiatru sukienką; szmatki jęły umykać

po podłodze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec

mój przyglądał się uważnie prychającym osóbkom, szepcąc półgłosem: -

Genus avium… jeśli się nie mylę, scansores albo pistacci… w

najwyższym stopniu godne uwagi. Przypadkowe to spotkanie stało się

początkiem całej serii seansów, podczas których ojciec mój zdołał rychło

oczarować obie panienki urokiem swej przedziwnej osobistości. Odpłacając

się za pełną galanterii i dowcipu konwersację, którą zapełniał im pustkę

wieczorów - dziewczęta pozwalały zapalonemu badaczowi studiować

strukturę swych szczupłych i tandetnych ciałek. Działo się to w toku

konwersacji, z powagą i wytwornością, która najryzykowniejszym punktom

tych badań odbierała dwuznaczny ich pozór. Odsuwając pończoszkę z kolana

Pauliny i studiując rozmiłowanymi oczyma zwięzłą i szlachetną

konstrukcję przegubu, ojciec mój mówił: - Jakże pełna uroku i jak

szczęśliwa jest forma bytu, którą panie obrały. Jakże piękna i prosta

jest teza, którą dano wam swym życiem ujawnić. Lecz za to z jakim

mistrzostwem, z jaką finezją wywiązują się panie z tego zadania. Gdybym

odrzucając respekt przed Stwórcą, chciał się zabawić w krytykę

stworzenia, wołałbym: - mniej treści, więcej formy! Ach, jakby ulżył

światu ten ubytek treści. Więcej skromności w zamierzeniach, więcej

wstrzemięźliwości w pretensjach - panowie demiurdzy - a świat byłby

doskonalszy! - wołał mój ojciec akurat w momencie, gdy dłoń jego

wyłuskiwała białą łydkę Pauliny z uwięzi pończoszki. W tej chwili Adela

stanęła w otwartych drzwiach jadalni, niosąc tacę z podwieczorkiem. Było

to pierwsze spotkanie dwu tych wrogich potęg od czasu wielkiej rozprawy.

My wszyscy, którzy asystowaliśmy przy tym spotkaniu, przeżyliśmy chwilę

wielkiej trwogi. Było nam nadwyraz przykro być świadkami nowego

upokorzenia i tak już ciężko doświadczonego męża. Mój ojciec powstał z

klęczek bardzo zmieszany, falą po fali zabarwiała się jego twarz coraz

ciemniej napływem wstydu. Ale Adela znalazła się niespodzianie na

wysokości sytuacji. Podeszła z uśmiechem do ojca i dała mu prztyczka w

nos. Na to hasło Polda i Paulina klasnęły radośnie w dłonie, zatupotały

nóżkami i uwiesiwszy się z obu stron u ramion ojca, obtańczyły z nim

stół dookoła. W ten sposób, dzięki dobremu sercu dziewcząt, rozwiał się

zarodek przykrego konfliktu w ogólnej wesołości. Oto jest początek

wielce ciekawych i dziwnych prelekcji, które mój ojciec, natchniony

urokiem tego małego i niewinnego audytorium, odbywał w następnych

tygodniach owej wczesnej zimy. Jest godne uwagi, jak w zetknięciu z

niezwykłym tym człowiekiem rzeczy wszystkie cofały się niejako do

korzenia swego bytu, odbudowywały swe zjawisko aż do metafizycznego

jądra, wracały niejako do pierwotnej idei, ażeby w tym punkcie

sprzeniewierzyć się jej i przechylić w te wątpliwe, ryzykowne i

dwuznaczne regiony, które nazwiemy tu krótko regionami wielkiej herezji.

Nasz herezjarcha szedł wśród rzeczy jak magnetyzer, zarażając je i

uwodząc swym niebezpiecznym czarem. Czy mam nazwać i Paulinę jego

ofiarą? Stała się ona w owych dniach jego uczennicą, adeptką jego

teoryj, modelem jego eksperymentów. Tutaj postaram się wyłożyć z

należytą ostrożnością, i unikając zgorszenia, tę nader kacerską

doktrynę, która opętała wówczas na długie miesiące mego ojca i opanowała

wszystkie jego poczynania.

TRAKTAT O MANEKINACH ALBO

WTÓRA KSIĘGA RODZAJU

Demiurgos - mówił mój ojciec - nie posiadł monopolu na tworzenie - tworzenie jest przywilejem

wszystkich duchów. Materii dana jest nieskończona płodność,

niewyczerpana moc życiowa i zarazem uwodna siła pokusy, która nas nęci

do formowania. W głębi materii kształtują się niewyraźne uśmiechy,

zawiązują się napięcia, zgęszczają się próby kształtów. Cała materia

faluje od nieskończonych możliwości, które przez nią przechodzą mdłymi

dreszczami. Czekając na ożywcze tchnienie ducha, przelewa się ona w

sobie bez końca, kusi tysiącem słodkich okrąglizn i miękkości, które z

siebie w ślepych rojeniach wymajacza. Pozbawiona własnej inicjatywy,

lubieżnie podatna, po kobiecemu plastyczna, uległa wobec wszystkich

impulsów - stanowi ona teren wyjęty spod prawa, otwarty dla wszelkiego

rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, domenę wszelkich nadużyć i

wątpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejszą i

najbezbronniejszą istotą w kosmosie. Każdy może ją ugniatać, formować,

każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materii są nietrwałe i

luźne, łatwe do uwstecznienia i rozwiązania. Nie ma żadnego zła w

redukcji życia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem.

Jest ono nieraz koniecznym gwałtem wobec opornych i skostniałych form

bytu, które przestały być zajmujące. W interesie ciekawego i ważnego

eksperymentu może ono nawet stanowić zasługę. Tu jest punkt wyjścia dla

nowej apologii sadyzmu. Mój ojciec był niewyczerpany w gloryfikacji tego

przedziwnego elementu, jakim była materia. - Nie ma materii martwej -

nauczał - martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywają się nieznane

formy życia. Skala tych form jest nieskończona, a odcienie i niuanse

niewyczerpane. Demiurgos był w posiadaniu ważnych i ciekawych recept

twórczych. Dzięki nim stworzył on mnogość rodzajów, odnawiających się

własną siłą. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostaną

zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdyż jeśliby nawet te

klasyczne metody kreacji okazały się raz na zawsze niedostępne,

pozostają pewne metody illegalne, cały bezmiar metod heretyckich i

występnych. W miarę jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbliżał

się do terenu swych ciaśniejszych zainteresowań, głos jego zniżał się do

wnikliwego szeptu, wykład stawał się coraz trudniejszy i zawilszy, a

wyniki, do których dochodził, gubiły się w coraz bardziej wątpliwych i

ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabierała ezoterycznej

solenności. Przymykał jedno oko, przykładał dwa palce do czoła, chytrość

jego spojrzenia stawała się wprost niesamowita. Wwiercał się tą

chytrością w swe interlokutorki, gwałcił cynizmem tego spojrzenia

najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosięgał wymykające się

w najgłębszym zakamarku, przypierał do ściany i łaskotał, drapał

ironicznym palcem, póki nie dołaskotał się błysku zrozumienia i śmiechu,

śmiechu przyznania i porozumienia się, którym w końcu musiało się

kapitulować. Dziewczęta siedziały nieruchomo, lampa kopciła, sukno pod

igłą maszyny dawno się zsunęło, a maszyna stukotała pusto, stębnując

czarne, bezgwiezdne sukno, odwijające się z postawu nocy zimowej za

oknem. - Zbyt długo żyliśmy pod terrorem niedościgłej doskonałości

Demiurga - mówił mój ojciec - zbyt długo doskonałość jego tworu

paraliżowała naszą własną twórczość. Nie chcemy z nim konkurować. Nie

mamy ambicji mu dorównać. Chcemy być twórcami we własnej, niższej

sferze, pragniemy dla siebie twórczości, pragniemy rozkoszy twórczej,

pragniemy - jednym słowem - demiurgii. - Nie wiem, w czyim imieniu

proklamował mój ojciec te postulaty, jaka zbiorowość, jaka korporacja,

sekta czy zakon, nadawała swą solidarnością patos jego słowom. Co do

nas, to bylimy dalecy od wszelkich zakusów demiurgicznych. Lecz ojciec

mój rozwinął tymczasem program tej wtórej demiurgii, obraz tej drugiej

generacji stworzeń, która stanąć miała w otwartej opozycji do panującej

epoki. - Nie zależy nam - mówił on - na tworach o długim oddechu, na

istotach na daleką metę. Nasze kreatury nie będą bohaterami romansów w

wielu tomach. Ich role będą krótkie, lapidarne, ich charaktery - bez

dalszych planów. Często dla jednego gestu, dla jednego słowa podejmiemy

się trudu powołania ich do życia na tę jedną chwilę. Przyznajemy

otwarcie: nie będziemy kładli nacisku na trwałość ani solidność

wykonania, twory nasze będą jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz

zrobione. Jeśli będą to ludzie, to damy im na przykład tylko jedną

stronę twarzy, jedną rękę, jedną nogę, tę mianowicie, która im będzie w

ich roli potrzebna. Byłoby pedanterią troszczyć się o ich drugą, nie

wchodzącą w grę nogę. Z tyłu mogą być po prostu zaszyte płótnem lub

pobielone. Naszą ambicję pokładać będziemy w tej dumnej dewizie: dla

każdego gestu inny aktor. Do obsługi każdego słowa, każdego czynu

powołamy do życia innego człowieka. Taki jest nasz smak, to będzie świat

według naszego gustu. Demiurgos kochał się w wytrawnych, doskonałych i

skomplikowanych materiałach, my dajemy pierwszeństwo tandecie. Po prostu

porywa nas, zachwyca taniość, lichota, tandetność materiału. Czy

rozumiecie - pytał mój ojciec - głęboki sens tej słabości, tej pasji do

pstrej bibułki, do papier mâché , do lakowej farby, do kłaków i

trociny? To jest - mówił z bolesnym umiechem - nasza miłość do materii

jako takiej, do jej puszystości i porowatości, do jej jedynej,

mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni

ją niewidzialną, każe jej zniknąć pod grą życia. My, przeciwnie, kochamy

jej zgrzyt, jej oporność, jej pałubiastą niezgrabność. Lubimy pod każdym

gestem, pod każdym ruchem widzieć jej ociężały wysiłek, jej bezwład, jej

słodką niedwiedziowatość. Dziewczęta siedziały nieruchomo z szklanymi

oczyma. Twarze ich były wyciągnięte i zgłupiałe zasłuchaniem, policzki

podmalowane wypiekami, trudno było w tej chwili ocenić, czy należą do

pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia. - Słowem - konkludował

mój ojciec - chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i

podobieństwo manekinu. Tu musimy dla wierności sprawozdawczej opisać

pewien drobny i błahy incydent, który zaszedł w tym punkcie prelekcji i

do którego nie przywiązujemy żadnej wagi. Incydent ten, całkowicie

niezrozumiały i bezsensowny w tym danym szeregu zdarzeń, da się chyba

wytłumaczyć jako pewnego rodzaju automatyzm szczątkowy, bez antecedensów

i bez ciągłości, jako pewnego rodzaju złośliwość obiektu, przeniesiona w

dziedzinę psychiczną. Radzimy czytelnikowi zignorować go z równą

lekkomyślnością, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy mój

ojciec wymawiał słowo manekin, Adela spojrzała na zegarek na

bransoletce, po czym porozumiała się spojrzeniem z Poldą. Teraz wysunęła

się wraz z krzesłem o piędź naprzód, podniosła brzeg sukni, wystawiła

powoli stopę, opiętą w czarny jedwab, i wyprężyła ją jak pyszczek węża.

Tak siedziała przez cały czas tej sceny, całkiem sztywno, z wielkimi,

trzepoczącymi oczyma, pogłębionymi lazurem atropiny, z Poldą i Pauliną

po obu bokach. Wszystkie trzy patrzyły rozszerzonymi oczami na ojca. Mój

ojciec chrząknął, zamilkł, pochylił się i stał się nagle bardzo

czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak

rozwichrzona i pełna wibracji, zamknęła się na spokorniałych rysach. On

- herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia - złożył

się nagle w sobie, zapadł i zwinął. A może wymieniono go na innego. Ten

inny siedział sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna

Polda podeszła i pochyliła się nad nim. Klepiąc go lekko po plecach,

mówiła tonem łagodnej zachęty: - Jakub będzie rozsądny, Jakub posłucha,

Jakub nie będzie uparty. No, proszę… Jakub, Jakub… Wypięty

pantofelek Adeli drżał lekko i błyszczał jak języczek węża. Mój ojciec

podniósł się powoli ze spuszczonymi oczyma, postąpił krok naprzód, jak

automat, i osunął się na kolana. Lampa syczała w ciszy, w gęstwinie

tapet biegły tam i z powrotem wymowne spojrzenia, leciały szepty

jadowitych języków, gzygzaki myśli…

TRAKTAT O MANEKINACH

Ciąg dalszy

Następnego wieczora ojciec podjął z odnowioną swadą ciemny i zawiły

swój temat. Lineatura jego zmarszczek rozwijała się i zawijała

z wyrafinowaną chytrością. W każdej spirali ukryty był pocisk ironii.

Ale czasami inspiracja rozszerzała kręgi jego

zmarszczek, które rosły jaką ogromną wirującą grozą, uchodząc w

milczących wolutach w głąb nocy zimowej. - Figury panopticum, moje panie

- zaczął on - kalwaryjskie parodie manekinów, ale nawet w tej postaci

strzeżcie się lekko je traktować. Materia nie zna żartów. Jest ona

zawsze pełna tragicznej powagi. Kto ośmiela się myśleć, że można igrać z

materią, że kształtować ją można dla żartu, że żart nie wrasta w nią,

nie wżera się natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie

ból, cierpienie głuche, nie wyzwolone, zakute w materię cierpienie tej

pałuby, która nie wie, czemu nią jest, czemu musi trwać w tej gwałtem

narzuconej formie, będącej parodią? Czy pojmujecie potęgę wyrazu, formy,

pozoru, tyrańską samowolę, z jaką rzuca się on na bezbronną kłodę i

opanowuje, jak własna, tyrańska, panosząca się dusza? Nadajecie jakiej

głowie z kłaków i płótna wyraz gniewu i pozostawiacie ją z tym gniewem,

z tą konwulsją, z tym napięciem raz na zawsze, zamkniętą ze ślepą

złością, dla której nie ma odpływu. Tłum śmieje się z tej parodii.

Płaczcie, moje panie, nad losem własnym, widząc nędzę materii więzionej,

gnębionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dokąd prowadzi

ten gest, który jej raz na zawsze nadano. Tłum śmieje się. Czy

rozumiecie straszny sadyzm, upajające, demiurgiczne okrucieństwo tego

śmiechu? Bo przecież płakać nam, moje panie, trzeba nad losem własnym na

widok tej nędzy materii, gwałconej materii, na której dopuszczono się

strasznego bezprawia. Stąd płynie, moje panie, straszny smutek

wszystkich błazeńskich golemów, wszystkich pałub, zadumanych tragicznie

nad śmiesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca

cesarzowej Elżbiety, oto Draga, demoniczna i nieszczęśliwa królowa

Serbii, oto genialny młodzieniec, nadzieja i duma rodu, którego zgubił

nieszczęsny nałóg onanii. O, ironio tych nazw, tych pozorów! Czy jest w

tej pałubie naprawdę co z królowej Dragi, jej sobowtór, najdalszy bodaj

cień jej istoty? To podobieństwo, ten pozór, ta nazwa uspokaja nas i nie

pozwala nam pytać, kim jest dla siebie samego ten twór nieszczęśliwy. A

jednak to musi być kto, moje panie, kto anonimowy, kto groźny, kto

nieszczęśliwy, kto, co nie słyszał nigdy w swym głuchym życiu o

królowej Dradze… Czy słyszeliście po nocach straszne wycie tych pałub

woskowych, zamkniętych w budach jarmarcznych, żałosny chór tych kadłubów

z drzewa i porcelany, walących pięściami w ściany swych więzień? W

twarzy mego ojca, rozwichrzonej grozą spraw, które wywołał z ciemności,

utworzył się wir zmarszczek, lej rosnący w głąb, na którego dnie gorzało

groźne oko prorocze. Broda jego zjeżyła się dziwnie, wiechcie i pędzle

włosów, strzelające z brodawek, z pieprzów, z dziurek od nosa,

nastroszyły się na swych korzonkach. Tak stał drętwy, z gorejącymi

oczyma, drżąc od wewnętrznego wzburzenia, jak automat, który zaciął się

i zatrzymał na martwym punkcie. Adela wstała z krzesła i poprosiła nas o

przymknięcie oczu na to, co się za chwilę stanie. Potem podeszła do ojca

i z rękoma na biodrach, przybierając pozór podkreślonej stanowczoci,

zażądała bardzo dobitnie… Panienki siedziały sztywno, ze spuszczonymi

oczyma, w dziwnej drętwości.

TRAKTAT O MANEKINACH

Dokończenie

Któregoś z następnych wieczorów ojciec

mój w te słowa ciągnął dalej swą prelekcję: Nie o tych

nieporozumieniach ucieleśnionych, nie o tych smutnych parodiach, moje

panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepowściągliwoci - chciałem

mówić zapowiadając mą rzecz o manekinach. Miałem na myśli co innego. Tu

ojciec mój zaczął budować przed naszymi oczyma obraz tej wymarzonej

przez niego generatio aequivoca, jakiegoś pokolenia istot na wpół

tylko organicznych, jakiejś pseudowegetacji i pseudofauny, rezultatów

fantastycznej fermentacji materii. Były to twory podobne z pozoru do

istot żywych, do kręgowców, skorupiaków, członkonogów, lecz pozór ten

mylił. Były to w istocie istoty amorfne, bez wewnętrznej struktury,

płody imitatywnej tendencji materii, która obdarzona pamięcią, powtarza

z przyzwyczajenia raz przyjęte kształty. Skala morfologii, której

podlega materia, jest w ogóle ograniczona i pewien zasób form powtarza

się wciąż na różnych kondygnacjach bytu. Istoty te - ruchliwe, wrażliwe

na bodźce, a jednak dalekie od prawdziwego życia - można było otrzymać

zawieszając pewne skomplikowane koloidy w roztworach soli kuchennej.

Koloidy te po kilku dniach formowały się, organizowały w pewne

zagęszczenia substancji przypominającej niższe formy fauny. U istot tak

powstałych można było stwierdzić proces oddychania, przemianę materii,

ale analiza chemiczna nie wykazywała w nich nawet śladu połączeń

białkowych ani w ogóle związków węgla. Wszelako prymitywne te formy były

niczym w porównaniu z bogactwem kształtów i wspaniałości pseudofauny i

flory, która pojawia się niekiedy w pewnych ściśle określonych

środowiskach. Środowiskami tymi są stare mieszkania, przesycone

emanacjami wielu żywotów i zdarzeń - zużyte atmosfery, bogate w

specyficzne ingrediencje marzeń ludzkich - rumowiska, obfitujące w humus

wspomnień, tęsknot, jałowej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja

kiełkowała szybko i powierzchownie, pasożytowała obficie i efemerycznie,

pędziła krótkotrwałe generacje, które rozkwitały raptownie i świetnie,

ażeby wnet zgasnąć i zwiędnąć. Tapety muszą być w takich mieszkaniach

już bardzo zużyte i znudzone nieustanną wędrówką po wszystkich

kadencjach rytmów; nic dziwnego, że schodzą na manowce dalekich,

ryzykownych rojeń. Rdzeń mebli, ich substancja musi już być rozluźniona,

zdegenerowana i podległa występnym pokusom: wtedy na tej chorej,

zmęczonej i zdziczałej glebie wykwita, jak piękna wysypka, nalot

fantastyczny, kolorowa, bujająca pleśń. - Wiedzą panie - mówił ojciec

mój - że w starych mieszkaniach bywają pokoje, o których się zapomina.

Nie odwiedzane miesiącami, więdną w opuszczeniu między starymi murami i

zdarza się, że zasklepiają się w sobie, zarastają cegłą i, raz na zawsze

stracone dla naszej pamięci, powoli tracą też swą egzystencję. Drzwi,

prowadzące do nich z jakiego podestu tylnych schodów, mogą być tak

długo przeoczane przez domowników, aż wrastają, wchodzą w ścianę, która

zaciera ich ślad w fantastycznym rysunku pęknięć i rys. - Wszedłem raz -

mówił ojciec mój - wczesnym rankiem na schyłku zimy, po wielu miesiącach

nieobecności, do takiego na wpół zapomnianego traktu i zdumiony byłem

wyglądem tych pokojów. Z wszystkich szpar w podłodze, z wszystkich

gzymsów i framug wystrzelały cienkie pędy i napełniały szare powietrze

migotliwą koronką filigranowego listowia, ażurową gęstwiną jakiejś

cieplarni, pełnej szeptów, lśnień, kołysań, jakiejś fałszywej i błogiej

wiosny. Dookoła łóżka, pod wieloramienną lampą, wzdłuż szaf chwiały się

kępy delikatnych drzew, rozpryskiwały w górze w świetliste korony, w

fontanny koronkowego listowia, bijące aż pod malowane niebo sufitu

rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kiełkowały

w tym listowiu ogromne, białe i różowe kwiaty, pączkowały w oczach,

bujały od środka różowym miąższem i przelewały się przez brzegi, gubiąc

płatki i rozpadając się w prędkim przekwitaniu. - Byłem szczęśliwy -

mówił mój ojciec - z tego niespodzianego rozkwitu, który napełnił

powietrze migotliwym szelestem, łagodnym szumem, przesypującym się jak

kolorowe confetti przez cienkie rózgi gałązek. Widziałem, jak z drgania

powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela się i materializuje

to pospieszne kwitnienie, przelewanie się i rozpadanie fantastycznych

oleandrów, które napełniły pokój rzadką, leniwą śnieżycą wielkich,

różowych kici kwietnych. - Nim zapadł wieczór - kończył ojciec - nie

było już śladu tego świetnego rozkwitu. Cała złudna ta fatamorgana była

tylko mistyfikacją, wypadkiem dziwnej symulacji materii, która podszywa

się pod pozór życia. Ojciec mój był dnia tego dziwnie ożywiony,

spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryskały werwą i humorem.

Potem, nagle poważniejąc, znów rozpatrywał nieskończoną skalę form i

odcieni, jakie przybierała wielokształtna materia. Fascynowały go formy

graniczne, wątpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików,

pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach

rozrastała się z ust uśpionego na cały stół, napełniała cały pokój, jako

bujająca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciała i ducha.

- Kto wie - mówił - ile jest cierpiących, okaleczonych, fragmentarycznych

postaci życia, jak sztucznie sklecone, gwoździami na gwałt zbite życie

szaf i stołów, ukrzyżowanego drzewa, cichych męczenników okrutnej

pomysłowości ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidzących

się ras drzewa, skucie ich w jedną nieszczęliwą osobowość. Ile starej,

mądrej męki jest w bejcowanych słojach, żyłach i fladrach naszych

starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane,

wypolerowane do niepoznaki rysy, umiechy, spojrzenia! Twarz mego ojca,

gdy to mówił, rozeszła się zamyśloną lineaturą zmarszczek, stała się

podobna do sęków i słojów starej deski, z której zheblowano wszystkie

wspomnienia. Przez chwilę myślelimy, że ojciec popadnie w stan

drętwoty, który nawiedzał go czasem, ale ocknął się nagle, opamiętał i

tak ciągnął dalej: - Dawne, mistyczne plemiona balsamowały swych

umarłych. W ściany ich mieszkań były wprawione, wmurowane ciała, twarze:

w salonie stał ojciec - wypchany, wygarbowana żona-nieboszczka była

dywanem pod stołem. Znałem pewnego kapitana, który miał w swej kajucie

lampę-meluzynę, zrobioną przez malajskich balsamistów z jego

zamordowanej kochanki. Na głowie miała ogromne rogi jelenie. W ciszy

kajuty głowa ta, rozpięta między gałęziami rogów u stropu, powoli

otwierała rzęsy oczu; na rozchylonych ustach lniła błonka śliny,

pękająca od cichego szeptu. Głowonogi, żółwie i ogromne kraby,

zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i pająki, przebierały w tej

ciszy bez końca nogami, szły i szły na miejscu… Twarz mojego ojca

przybrała naraz wyraz troski i smutku, gdy myśli jego na drogach nie

wiedzieć jakich asocjacji przeszły do nowych przykładów: - Czy mam

przemilczeć - mówił przyciszonym głosem - że brat mój na skutek długiej

i nieuleczalnej choroby zamienił się stopniowo w zwój kiszek gumowych,

że biedna moja kuzynka dniem i nocą nosiła go w poduszkach, nucąc

nieszczęśliwemu stworzeniu nieskończone kołysanki nocy zimowych? Czy

może być coś smutniejszego niż człowiek zamieniony w kiszkę hegarową? Co

za rozczarowanie dla rodziców, co za dezorientacja dla ich uczuć, co za

rozwianie wszystkich nadziei, wiązanych z obiecującym młodzieńcem! A

jednak wierna miłość biednej kuzynki towarzyszyła mu i w tej przemianie.

- Ach! nie mogę już dłużej, nie mogę tego słuchać! - jęknęła Polda

przechylając się na krześle. - Ucisz go, Adelo… Dziewczęta wstały,

Adela podeszła do ojca i wyciągniętym palcem uczyniła ruch zaznaczający

łaskotanie. Ojciec stropił się, zamilkł i zaczął, pełen przerażenia,

cofać się tyłem przed kiwającym się palcem Adeli. Ta szła za nim ciągle,

grożąc mu jadowicie palcem, i wypierała go krok za krokiem z pokoju.

Paulina ziewnęła przeciągając się. Obie z Poldą, wsparte o siebie

ramionami, spojrzały sobie w oczy z uśmiechem.

NEMROD

Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym

pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni,

niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nie

uformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem, z łapkami jak u kreta

rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejszą, mięciutką sierścią. Od

pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały

entuzjazm chłopięcej duszy. Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten

ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek? Że też

stare, zgoła nieinteresujące pomywaczki wpadają niekiedy na tak świetne

pomysły i przynoszą z przedmieścia - o całkiem wczesnej,

transcendentalnej porannej godzinie - takiego oto pieska do naszej

kuchni! Ach! było się jeszcze - niestety - nieobecnym, nieurodzonym z

ciemnego łona snu, a już to szczęście ziściło się, już czekało na nas,

niedołężnie leżące na chłodnej podłodze kuchni, nie docenione przez

Adelę i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wcześniej! Talerzyk mleka

na podłodze świadczył o macierzyńskich impulsach Adeli, świadczył

niestety także i o chwilach przeszłości, dla mnie na zawsze straconej, o

rozkoszach przybranego macierzyństwa, w których nie brałem udziału. Ale

przede mną leżała jeszcze cała przyszłość. Jakiż bezmiar doświadczeń,

eksperymentów, odkryć otwierał się teraz! Sekret życia, jego

najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, poręczniejszej i

zabawkowej formy odsłaniała się tu nienasyconej ciekawości. Było to

nadwyraz interesujące, mieć na własność taką odrobinkę życia, taką

cząsteczkę wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej,

budzącej nieskończoną ciekawość i respekt sekretny swą obcością,

niespodzianą transpozycją tego samego wątku życia, który i w nas był, na

formę od naszej odmienną, zwierzęcą. Zwierzęta! cel nienasyconej

ciekawości, egzemplifikacje zagadki życia, jakby stworzone po to, by

człowiekowi pokazać człowieka, rozkładając jego bogactwo i komplikację

na tysiąc kalejdoskopowych możliwości, każdą doprowadzoną do jakiegoś

paradoksalnego krańca, do jakiejś wybujałości pełnej charakteru.

Nieobciążone splotem egzotycznych interesów, mącących stosunki

międzyludzkie, otwierało się serce pełne sympatii dla obcych emanacji

wiecznego życia, pełne miłosnej współpracującej ciekawości, która była

zamaskowanym głosem samopoznania. Piesek był aksamitny, ciepły i

pulsujący małym, pospiesznym sercem. Miał dwa miękkie płatki uszu,

niebieskawe, mętne oczka, różowy pyszczek, do którego można było włożyć

palec bez żadnego niebezpieczeństwa, łapki delikatne i niewinne, z

wzruszającą, różową brodaweczką z tyłu, nad stopami przednich nóg.

Właził nimi do miski z mlekiem, żarłoczny i niecierpliwy, chłepcący

napój różowym języczkiem, ażeby po nasyceniu się podnieść żałośnie małą

mordkę z kroplą mleka na brodzie i wycofać się niedołężnie z kąpieli

mlecznej. Chód jego był niezgrabnym toczeniem się, bokiem na ukos w

niezdecydowanym kierunku, po linii trochę pijanej i chwiejnej. Dominantą

jego nastroju była jaka nieokreślona i zasadnicza żałość, sieroctwo i

bezradność - niezdolność do zapełnienia czymś pustki życia pomiędzy

sensacjami posiłków. Objawiało się to bezplanowością i niekonsekwencją

ruchów, irracjonalnymi napadami nostalgii z żałosnym skomleniem i

niemożnością znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w głębi snu, w

którym potrzebę oparcia się i przytulenia zaspokajać musiał używając do

tego własnej swej osoby, zwiniętej w kłębek drżący - towarzyszyło mu

poczucie osamotnienia i bezdomności. Ach, życie - młode i wątłe życie,

wypuszczone z zaufanej ciemności, z przytulnego ciepła łona

macierzystego w wielki i obcy, świetlany świat, jakże kurczy się ono i

cofa, jak wzdraga się zaakceptować tę imprezę, którą mu proponują -

pełne awersji i zniechęcenia! Lecz zwolna mały Nemrod (otrzymał był to

dumne i wojownicze imię) zaczyna smakować w życiu. Wyłączne opanowanie

obrazem macierzystej prajedni ustępuje urokowi wielości. Świat zaczyna

nań nastawiać pułapki: nieznany a czarujący smak różnych pokarmów,

czworobok porannego słońca na podłodze, na którym tak dobrze jest

położyć się, ruchy własnych członków, własne łapki, ogonek, figlarnie

wyzywający do zabawy z samym sobą, pieszczoty ręki ludzkiej, pod którymi

zwolna dojrzewa pewna swawolność, wesołość rozpierająca ciało i rodząca

potrzebę zgoła nowych, gwałtownych i ryzykownych ruchów - wszystko to

przekupuje, przekonywa i zachęca do przyjęcia, do pogodzenia się z

eksperymentem życia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumieć, że to, co

mu się tu podsuwa, mimo pozorów nowości jest w gruncie rzeczy czymś, co

już było - było wiele razy - nieskończenie wiele razy. Jego ciało

poznaje sytuacje, wrażenia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko

nie dziwi go zbytnio. W obliczu każdej nowej sytuacji daje nura w swoją

pamięć, w głęboką pamięć ciała, i szuka omackiem, gorączkowo - i bywa,

że znajduje w sobie odpowiednią reakcję już gotową: mądrość pokoleń,

złożoną w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakieś czyny, decyzje,

o których sam nie wiedział, że już w nim dojrzały, że czekały na to, by

wyskoczyć. Sceneria jego młodego życia, kuchnia z wonnymi cebrami, ze

ścierkami o skomplikowanej i intrygującej woni, z kłapaniem pantofli

Adeli, z jej hałaśliwym krzątaniem się - nie straszy go więcej. Przywykł

uważać ją za swoją domenę, zadomowił się w niej i począł rozwijać w

stosunku do niej niejasne poczucie przynależności, ojczyzny. Chyba że

niespodzianie spadał nań kataklizm w postaci szorowania podłogi -

obalenie praw natury, chlusty ciepłego ługu, podmywające wszystkie

meble, i groźny szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpieczeństwo mija,

szczotka uspokojona i nieruchoma leży cicho w kącie, schnąca podłoga

pachnie miło mokrym drzewem. Nemrod, przywrócony znowu do swych

normalnych praw i do swobody na terenie własnym, czuje żywą ochotę

chwytać zębami stary koc na podłodze i targać nim z całej siły na prawo

i lewo. Pacyfikacja żywiołów napełnia go niewymowną radością. Wtem staje

jak wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa się czarna

maszkara, potwór sunący szybko na pręcikach wielu pogmatwanych nóg. Do

głębi wstrząśnięty Nemrod posuwa wzrokiem za skośnym kursem błyszczącego

owada, śledząc w napięciu ten płaski, bezgłowy i ślepy kadłub, niesiony

niesamowitą ruchliwocią pajęczych nóg. Co w nim na ten widok wzbiera,

co dojrzewa, pęcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jaki gniew

albo strach, lecz raczej przyjemny i połączony z dreszczem siły,

samopoczucia, agresywności. I nagle opada na przednie łapki i wyrzuca z

siebie głos, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy, całkiem niepodobny do

zwykłego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze,

cienkim dyszkantem, który się co chwila wykoleja. Ale nadaremnie

apostrofuje owada w tym nowym, z nagłego natchnienia zrodzonym języku. W

kategoriach umysłu karakoniego nie ma miejsca na tę tyradę i owad odbywa

dalej swą skośną turę ku kątowi pokoju, wśród ruchów uświęconych

odwiecznym karakonim rytuałem. Wszelako uczucia nienawiści nie mają

jeszcze trwałości i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona radość życia

przeistacza każde uczucie w wesołość. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens

tego szczekania zmienił się niepostrzeżenie, stało się ono swoją własną

parodią - pragnąc w gruncie rzeczy wysłowić niewymowną udatność tej

świetnej imprezy życia, pełnej pikanterii, niespodzianych dreszczyków i

point.

PAN

W kącie między tylnymi ścianami szop i przybudówek był zaułek

podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek

i tylną ścianę kurnika - głucha zatoka, poza którą nie było już wyjścia.

Był to najdalszy przylądek, Gibraltar tego podwórza, bijący rozpaczliwie

głową w ślepy parkan z poziomych desek, zamykającą i ostateczną ścianę

tego świata. Spod jego omszonych dyli wyciekała strużka czarnej,

śmierdzącej wody, żyła gnijącego, tłustego błota, nigdy nie wysychająca

- jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadzała w świat. Ale

rozpacz smrodliwego zaułka tak długo biła głową w tę zaporę, aż

rozluźniła jedną z poziomych, potężnych desek. My, chłopcy, dokonaliśmy

reszty i wyważyli, wysunęli ciężką omszałą deskę z osady. Tak zrobiliśmy

wyłom, otworzyliśmy okno na słońce. Stanąwszy nogą na desce, rzuconej

jak most przez kałużę, mógł więzień podwórza w poziomej pozycji

przecisnąć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy, przewiewny i

rozległy świat. Był tam wielki, zdziczały stary ogród. Wysokie grusze,

rozłożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane

srebrnym szelestem, kipiącą siatką białawych połysków. Bujna, zmieszana,

nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam

zwykłe, trawiaste źdźbła łąkowe z pierzastymi kitami kłosów; były

delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i

szorstkie listki bluszczyków i ślepych pokrzyw, pachnące miętą;

łykowate, błyszczące babki, nakrapiane rdzą, wystrzelające kićmi

grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splątane i puszyste, przepojone

było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone

niebem. Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całą błękitną

geografią obłoków i płynących kontynentów, oddychało się całą rozległą

mapą niebios. Od tego obcowania z powietrzem liście i pędy pokryły się

delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstką szczeciną haczków,

jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. Ten nalot

delikatny i białawy spokrewniał liście z atmosferą, dawał im srebrzysty,

szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami

słońca. A jedna z tych roślin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych

łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo

powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych

przez powiew i wsiąkających bezgłośnie w błękitną ciszę. Ogród był

rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W

jednej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam

podścielał niebu co najmiększą, najdelikatniejszą, najpuszystszą zieleń.

Ale w miarę jak opadał w głąb długiej odnogi i zanurzał się w cień

między tylną ścianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraźnie

pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i

niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał

chwastem wszelkim, aż w samym końcu między ścianami, w szerokiej

prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał w szał. Tam to nie był

już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wciekłości, cyniczny

bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dając upust swej pasji,

panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów - ogromne wiedźmy,

rozdziewające się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucając je

z siebie, spódnica za spódnicą, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe

łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobą kłótliwe to plemię

bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się

jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnąc razem wzdętą

masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły. Tam to było, gdziem go

ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa.

Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu

zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola.

Wtedy lato, pozbawione kontroli, rośnie bez miary i rachuby na całej

przestrzeni, rośnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w

dwójnasób, w trójnasób, w inny jaki, wyrodny czas, w nieznaną dymensję,

w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja

ścigania tych migocących plamek, tych błędnych, białych płatków,

trzęsących się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I

zdarzyło się wówczas, że któraś z tych jaskrawych plamek rozpadła się w

locie na dwie, potem na trzy - i ten drgający, oślepiająco biały

trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palących

się w słońcu. Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie śmiejąc

się pogrążyć w to głuche zapadlisko. Wtedy nagle ujrzałem go. Zanurzony

po pachy w łopuchach, kucał przede mną. Widziałem jego grube bary w

brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku,

siedział tak - z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego

dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczącej w słońcu twarzy lał się

pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z

jakim ogromnym brzemieniem. Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który

mnie ujął jakby w kleszcze. Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć

brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła

kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie

bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palący żar słońca, czy nadludzkie

natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia.

Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu.

Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały

wcale. Były to pękające gałki, wytężone najwyższym uniesieniem bólu albo

dziką rozkoszą natchnienia. I nagle z tych rysów, naciągniętych do

pęknięcia, wyboczył się jakiś straszny, załamany cierpieniem grymas i

ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim,

wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczącym, charczącym kaszlem

śmiechu. Do głębi wstrząśnięty, widziałem, jak hucząc śmiechem z

potężnych piersi, dźwignął się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z

rękoma w opadających łachmanach spodni, uciekał, człapiąc przez łopocące

blachy łopuchów, wielkimi skokami - Pan bez fletu, cofający się w

popłochu do swych ojczystych kniei.

PAN KAROL

Po południu w sobotę mój wuj, Karol, wdowiec słomiany,

wybierał się pieszo do letniska, oddalonego o godzinę drogi od miasta,

do żony i dzieci, które tam na wywczasach bawiły. Od czasu wyjazdu żony

mieszkanie było nie sprzątane, łóżko nie zaścielane nigdy. Pan Karol

przychodził do mieszkania późną nocą, sponiewierany, spustoszony przez

nocne pohulanki, przez które go wlokły te dni upalne i puste. Zmięta,

chłodna, dziko rozrzucona pościel była dlań wówczas jakąś błogą

przystanią, wyspą zbawczą, do której przypadał ostatkiem sił jak

rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w

ciemności zapadał się gdzieś między białawe chmury, pasma i zwały

chłodnego pierza i spał tak w niewiadomym kierunku, na wspak, głową na

dół, wbity ciemieniem w puszysty miąższ pościeli, jak gdyby chciał we

śnie przewiercić, przewędrować na wskroś te rosnące nocą, potężne masywy

pierzyn. Walczył we śnie z tą pościelą, jak pływak z wodą, ugniatał ją i

miesił ciałem, jak ogromną dzieżę ciasta, w którą się zapadał, i budził

się o szarym świcie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego

stosu pościeli, którego zmóc nie mógł w ciężkich zapasach nocnych. Tak

na wpół wyrzucony z toni snu, wisiał przez chwilę nieprzytomny na

krawędzi nocy, chwytając piersiami powietrze, a pościel rosła dokoła

niego, puchła i nakisała - i zarastała go znowu zwałem ciężkiego,

białawego ciasta. Spał tak do późnego przedpołudnia, podczas gdy

poduszki układały się w wielką, białą, płaską równinę, po której

wędrował uspokojony sen jego. Tymi białymi gościńcami powracał powoli do

siebie, do dnia, do jawy - i wreszcie otwierał oczy, jak śpiący pasażer,

gdy pociąg zatrzymuje się na stacji. W pokoju panował odstały półmrok z

osadem wielu dni samotności i ciszy. Tylko okno kipiało od rannego

rojowiska much i story płonęły jaskrawo. Pan Karol wyziewał ze swego

ciała, z głębi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie

chwytało go tak konwulsyjnie, jak gdyby chciało go odwrócić na nice. Tak

wyrzucał z siebie ten piasek, te ciężary - nie strawione restancje dnia

wczorajszego. Ulżywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wciągał do

notesu wydatki, kalkulował, obliczał i marzył. Potem leżał długo

nieruchomy, z szklanymi oczyma, które były koloru wody, wypukłe i

wilgotne. W wodnistym półmroku pokoju, rozjaśnionym refleksem dnia

upalnego za storami, oczy jego jak maleńkie lusterka odbijały wszystkie

błyszczące przedmioty: białe plamy słońca w szparach okna, złoty

prostokąt stor, i powtarzały, jak kropla wody, cały pokój z ciszą

dywanów i pustych krzeseł. Tymczasem dzień za storami huczał coraz

płomienniej bzykaniem much oszalałych od słońca. Okno nie mogło

pomieścić tego białego pożaru i story omdlewały od jasnych falowań.

Wtedy wywlekał się z pościeli i siedział jeszcze jaki czas na łóżku,

stękając bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie ciało zaczynało

skłaniać się do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewającym

tłuszczem, znękanym od nadużyć płciowych, ale wciąż wzbierającym bujnymi

sokami, zdawał się teraz zwolna dojrzewać w tej ciszy jego przyszły los.

Gdy tak siedział w bezmyślnym, wegetatywnym osłupieniu, cały zamieniony

w krążenie, w respirację, w głębokie pulsowanie soków, rosła w głębi

jego ciała, spoconego i pokrytego włosem w rozlicznych miejscach, jakaś

nieświadoma, nie sformułowana przyszłość, niby potworna narośl,

wyrastająca fantastycznie w nieznaną dymensję. Nie przerażał się jej,

gdyż czuł już swoją tożsamoć z tym niewiadomym a ogromnym, które miało

nadejść, i rósł razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrętwiały

spokojną grozą, odpoznając przyszłego siebie w tych kolosalnych

wykwitach, w tych fantastycznych spiętrzeniach, które przed jego

wzrokiem wewnętrznym dojrzewały. Jedno jego oko lekko wtedy zbaczało na

zewnątrz, jak gdyby odchodziło w inny wymiar. Potem z tych bezmyślnych

otumanieni z tych zatraconych dali powracał znów do siebie i do chwili;

widział swe stopy na dywanie, tłuste i delikatne jak u kobiety, i powoli

wyjmował złote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szedł do

kuchni i znajdował tam w cienistym kącie wiaderko z wodą, krążek

cichego, czujnego zwierciadła, które nań tam czekało - jedyna żywa i

wiedząca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewał do miednicy wody i

kosztował skórą jej młodej i odstałej, słodkawej mokrości. Długo i

starannie robił toaletę, nie spiesząc się i włączając pauzy między

poszczególne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie

uznawało go, te meble i ściany śledziły za nim z milczącą krytyką. Czuł

się, wchodząc w ich ciszę, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym

królestwie, w którym płynął inny, odrębny czas. Otwierając własne

szuflady, miał uczucie złodzieja i chodził mimo woli na palcach, bojąc

się obudzić hałaśliwe i nadmierne echo, czekające drażliwie na

najlżejszą przyczynę, by wybuchnąć. A gdy wreszcie, idąc cicho od szafy

do szafy, znajdował kawałek po kawałku wszystko potrzebne i kończył

toaletę wśród tych mebli, które tolerowały go w milczeniu, z nieobecną

miną, i wreszcie był gotów, to stojąc na odejściu z kapeluszem w ręku,

czuł się zażenowany, że i w ostatniej chwili nie mógł znaleźć słowa,

które by rozwiązało to wrogie milczenie, i odchodził ku drzwiom

zrezygnowany, zwolna, ze spuszczoną głową - gdy w przeciwną stronę

oddalał się tymczasem bez pośpiechu - w głąb zwierciadła - ktoś

odwrócony na zawsze plecami - przez pustą amfiladę pokojów, które nie

istniały.

SKLEPY CYNAMONOWE

W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych

z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów,

gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej w labirynty zimowych nocy, z

trudem przywoływane przez krótki świt do opamiętania, do powrotu -

ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze.

Twarz jego i głowa zarastały wówczas bujnie i dziko siwym włosem,

sterczącym nieregularnie wiechciami, szczecinami, długimi pędzlami,

strzelającymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa - co nadawało jego

fizjonomii wygląd starego, nastroszonego lisa. Węch jego i słuch

zaostrzał się niepomiernie i znać było po grze jego milczącej i napiętej

twarzy, że za pośrednictwem tych zmysłów pozostaje on w ciągłym

kontakcie z niewidzialnym światem ciemnych zakamarków, dziur mysich,

zmurszałych przestrzeni pustych pod podłogą i kanałów kominowych.

Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypiące życie podłogi miały

w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i współspiskowca.

Absorbowało go to w tym stopniu, że pogrążał się zupełnie w tej

niedostępnej dla nas sferze, z której nie próbował zdawać nam sprawy.

Nieraz musiał strzepywać palcami i śmiać się cicho do siebie samego, gdy

te wybryki niewidzialnej sfery stawały się zbyt absurdalne; porozumiewał

się wówczas spojrzeniem z naszym kotem, który również wtajemniczony w

ten świat, podnosił swą cyniczną, zimną, porysowaną pręgami twarz,

mrużąc z nudów i obojętnoci skośne szparki oczu. Zdarzało się podczas

obiadu, że wśród jedzenia odkładał nagle nóż i widelec i z serwetą

zawiązaną pod szyją podnosił się kocim ruchem, skradał na brzuścach

palców do drzwi sąsiedniego, pustego pokoju i z największą ostrożnością

zaglądał przez dziurkę od klucza. Potem wracał do stołu, jakby

zawstydzony, z zakłopotanym uśmiechem, wśród mruknięć i niewyraźnych

mamrotań, odnoszących się do wewnętrznego monologu, w którym był

pogrążony. Ażeby mu sprawić pewną dystrakcję i oderwać go od

chorobliwych dociekań, wyciągała go matka na wieczorne spacery, na które

szedł, milcząc, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i

nieobecny duchem. Raz nawet poszliśmy do teatru. Znaleźliśmy się znowu w

tej wielkiej, źle oświetlonej i brudnej sali, pełnej sennego gwaru

ludzkiego i bezładnego zamętu. Ale gdy przebrnęliśmy przez ciżbę ludzką,

wynurzyła się przed nami olbrzymia bladoniebieska kurtyna, jak niebo

jakiegoś innego firmamentu. Wielkie, malowane maski różowe, z wydętymi

policzkami, nurzały się w ogromnym płóciennym przestworzu. To sztuczne

niebo szerzyło się i płynęło wzdłuż i w poprzek, wzbierając ogromnym

tchem patosu i wielkich gestów, atmosferą tego świata sztucznego i

pełnego blasku, który budował się tam, na dudniących rusztowaniach

sceny. Dreszcz płynący przez wielkie oblicze tego nieba, oddech

ogromnego płótna, od którego rosły i ożywały maski, zdradzał

iluzoryczność tego firmamentu, sprawiał to drganie rzeczywistości, które

w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski

trzepotały czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały coś bezgłośnie

i wiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do

zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pęknie naprawdę, uniesie się i

ukaże rzeczy niesłychane i olśniewające. Lecz nie było mi dane doczekać

tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zaczął zdradzać pewne oznaki

zaniepokojenia, chwytał się za kieszenie i wreszcie oświadczył, że

zapomniał portfelu z pieniędzmi i ważnymi dokumentami. Po krótkiej

naradzie z matką, w której uczciwość Adeli została poddana pospiesznej,

ryczałtowej ocenie, zaproponowano mi, żebym wyruszył do domu na

poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpoczęcia widowiska było

jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinności mogłem na czas powrócić.

Wyszedłem w noc zimową, kolorową od iluminacji nieba. Była to jedna z

tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozległy i

rozgałęziony, jakby rozpadł się, rozłamał i podzielił na labirynt

odrębnych niebios, wystarczających do obdzielenia całego miesiąca nocy

zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich

ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów. Jest lekkomyślnością

nie do darowania wysyłać w taką noc młodego chłopca z misją ważną i

pilną, albowiem w jej półświetle zwielokrotniają się, plączą i

wymieniają jedne z drugimi ulice. Otwierają się w głębi miasta, żeby tak

rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne.

Oczarowana i zmylona wyobraźnia wytwarza złudne plany miasta, rzekomo

dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swe miejsce i nazwę, a

noc w niewyczerpanej swej płodności nie ma nic lepszego do roboty, jak

dostarczać wciąż nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy

zimowych zaczynają się zazwyczaj niewinnie od chętki skrócenia sobie

drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejścia. Powstają ponętne

kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakąś nie wypróbowaną przecznicą.

Ale tym razem zaczęło się inaczej. Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem,

że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz po chwili wydało mi się

to niepotrzebną stratą czasu, gdyż noc nie była wcale zimna, przeciwnie

- pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejś fałszywej

wiosny. Śnieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo,

które pachniało fiołkami. W takie same baranki rozpuściło się niebo, w

którym księżyc dwoił się i troił, demonstrując w tym zwielokrotnieniu

wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obnażało tego dnia wewnętrzną swą

konstrukcję w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujących

spirale i słoje światła, przekroje seledynowych brył nocy, plazmę

przestworzy, tkankę rojeń nocnych. W taką noc nie podobna iść Podwalem

ani żadną inną z ciemnych ulic, które są odwrotną stroną, niejako

podszewką czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej późnej

porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle

nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je

sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są

wyłożone. Te prawdziwie szlachetne handle, w późną noc otwarte, były

zawsze przedmiotem moich gorących marzeń. Słabo oświetlone, ciemne i

uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła,

aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłeś tam znaleźć ognie

bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych,

chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów

egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki, korzeń

Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach,

mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe książki, stare

folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiających historyj. Pamiętam

tych starych i pełnych godności kupców, którzy obsługiwali klientów ze

spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mądrości i

wyrozumienia dla ich najtajniejszych życzeń. Ale nade wszystko była tam

jedna księgarnia, w której raz oglądałem rzadkie i zakazane druki,

publikacje tajnych klubów, zdejmując zasłonę z tajemnic dręczących i

upojnych. Tak rzadko zdarzała się sposobność odwiedzania tych sklepów -

i w dodatku z małą, lecz wystarczającą sumą pieniędzy w kieszeni. Nie

można było pominąć tej okazji mimo ważności misji powierzonej naszej

gorliwości. Trzeba się było zapuścić według mego obliczenia w boczną

uliczkę, minąć dwie albo trzy przecznice, ażeby osiągnąć ulicę nocnych

sklepów. To oddalało mnie od celu, ale można było nadrobić spóźnienie,

wracając drogą na Żupy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów

cynamonowych, skręciłem w wiadomą mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli

szedłem, bacząc, by nie zmylić drogi. Tak minąłem już trzecią czy

czwartą przecznicę, a upragnionej ulicy wciąż nie było. W dodatku nawet

konfiguracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani

śladu. Szedłem ulicą, której domy nie miały nigdzie bramy wchodowej,

tylko okna szczelnie zamknięte, ślepe odblaskiem księżyca. Po drugiej

stronie tych domów musi prowadzić właściwa ulica, od której te domy są

dostępne - myślałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, rezygnując

w duchu z myśli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostać się stąd prędko

w znane okolice miasta. Zbliżałem się do wylotu, pełen niepokoju, gdzie

też ona mnie wyprowadzi. Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudowany

gościniec, bardzo długi i prosty. Owiał mnie od razu oddech szerokiej

przestrzeni. Stały tam przy ulicy albo w głębi ogrodów malownicze wille,

ozdobne budynki bogaczy. W przerwach między nimi widniały parki i mury

sadów. Obraz przypominał z daleka ulicę Leszniańską w jej dolnych i

rzadko zwiedzanych okolicach. Światło księżyca, rozpuszczone w

tysiącznych barankach, w łuskach srebrnych na niebie, było blade i tak

jasne jak w dzień - tylko parki i ogrody czerniały w tym srebrnym

krajobrazie. Przyjrzawszy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do

przekonania, że mam przed sobą tylną i nigdy nie widzianą stronę gmachu

gimnazjalnego. Właśnie dochodziłem do bramy, która ku memu zdziwieniu

była otwarta, sień oświetlona. Wszedłem i znalazłem się na czerwonym

chodniku korytarza. Miałem nadzieję, że zdołam nie spostrzeżony

przekraść się przez budynek i wyjść przednią bramą, skracając sobie

znakomicie drogę. Przypomniałem sobie, że o tej późnej godzinie musi się

w sali profesora Arendta odbywać jedna z lekcyj nadobowiązkowych,

prowadzona w późną noc, na które zbieraliśmy się zimową porą, płonąc

szlachetnym zapałem do ćwiczeń rysunkowych, jakim natchnął nas ten

znakomity nauczyciel. Mała gromadka pilnych gubiła się prawie w wielkiej

ciemnej sali, na której ścianach ogromniały i łamały się cienie naszych

głów, rzucane od dwóch małych świeczek płonących w szyjkach butelek.

Prawdę mówiąc, niewieleśmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie

stawiał zbyt ścisłych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu

poduszki i układali się na ławkach do powierzchownej drzemki. I tylko

najpilniejsi rysowali pod samą świecą, w złotym kręgu jej blasku.

Czekaliśmy zazwyczaj długo na przyjście profesora, nudząc się wśród

sennych rozmów. Wreszcie otwierały się drzwi jego pokoju i wchodził -

mały, z piękną brodą, pełen ezoterycznych uśmiechów, dyskretnych

przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaciskał za sobą drzwi gabinetu,

przez które w momencie otworzenia tłoczyła się za jego głową ciżba

gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i

Tantalidów, cały smutny i jałowy Olimp, więdnący od lat w tym muzeum

gipsów. Zmierzch tego pokoju mętniał i za dnia i przelewał się sennie od

gipsowych marzeń, pustych spojrzeń, blednących owali i zamyśleń

odchodzących w nicość. Lubiliśmy nieraz podsłuchiwać pod drzwiami -

ciszy, pełnej westchnień i szeptów tego kruszejącego w pajęczynach

rumowiska, tego rozkładającego się w nudzie i monotonii zmierzchu bogów.

Profesor przechadzał się dostojnie, pełen namaszczenia, wzdłuż pustych

ławek, wśród których rozrzuceni małymi grupkami, rysowaliśmy coś w

szarym odblasku nocy zimowej. Było zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie

koledzy moi układali się do snu. Świeczki powoli dogasały w butelkach.

Profesor pogrążał się w głęboką witrynę, pełną starych foliałów,

staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywał nam wśród

ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejzaży, gęstwiny

nocne, aleje zimowych parków, czerniejące na białych drogach

księżycowych. Wśród sennych rozmów upływał niespostrzeżenie czas i biegł

nierównomiernie, robiąc niejako węzły w upływie godzin, połykając kędyś

całe puste interwały trwania, Niespostrzeżenie, bez przejścia,

odnajdywaliśmy naszą czeredę już w drodze powrotnej na białej od śniegu

ścieżce szpaleru, flankowanej czarną, suchą gęstwiną krzaków. Szliśmy

wzdłuż tego włochatego brzegu ciemności, ocierając się o niedwiedzie

futro krzaków, trzaskających pod naszymi nogami w jasną noc

bezksiężycową, w mleczny, fałszywy dzień, daleko po północy. Rozprószona

biel tego światła, mżąca ze śniegu, z bladego powietrza, z mlecznych

przestworzy, była jak szary papier sztychu, na którym głęboką czernią

plątały się kreski i szrafirunki gęstych zarośli. Noc powtarzała teraz

głęboko po północy te serie nokturnów, sztychów nocnych profesora

Arendta, kontynuowała jego fantazje. W tej czarnej gęstwinie parku, we

włochatej sierści zarośli, w masie kruchego chrustu były miejscami

nisze, gniazda najgłębszej puszystej czarnoci, pełne plątaniny,

sekretnych gestów, bezładnej rozmowy na migi. Było w tych gniazdach

zacisznie i ciepło. Siadaliśmy tam na letnim miękkim śniegu w naszych

włochatych płaszczach, zajadając orzechy, których pełna była leszczynowa

ta gęstwina w ową wiosenną zimę. Przez zarośla przewijały się bezgłośnie

kuny, łasice i ichneumony, futrzane, węszące zwierzątka, śmierdzące

kożuchem, wydłużone, na niskich łapkach. Podejrzewalimy, że były między

nimi okazy gabinetu szkolnego, które choć wypatroszone i łysiejące,

uczuwały w tę białą noc w swym pustym wnętrzu głos starego instynktu,

głos rui, i wracały do matecznika na krótki, złudny żywot. Ale powoli

fosforescencja wiosennego śniegu mętniała i gasła i nadchodziła czarna i

gęsta oćma przed świtem. Niektórzy z nas zasypiali w ciepłym śniegu,

inni domacywali się w gęstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do

ciemnych wnętrzy, w sen rodziców i braci, w dalszy ciąg głębokiego

chrapania, które doganiali na swych spóźnionych drogach. Te nocne seanse

pełne były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominąć

sposobności, by nie zaglądnąć na moment do sali rysunkowej,

postanawiając, że nie pozwolę się tam zatrzymać dłużej nad krótką

chwilkę. Ale wstępując po tylnych, cedrowych schodach, pełnych

dźwięcznego rezonansu, poznałem, że znajduję się w obcej, nigdy nie

widzianej stronie gmachu. Najlżejszy szmer nie przerywał tu solennej

ciszy. Korytarze były w tym skrzydle obszerniejsze, wysłane pluszowym

dywanem i pełne wytworności. Małe, ciemno płonące lampy świeciły na ich

zagięciach. Minąwszy jedno takie kolano, znalazłem się na korytarzu

jeszcze większym, strojnym w przepych pałacowy. Jedna jego ściana

otwierała się szerokimi, szklanymi arkadami do wnętrza mieszkania.

Zaczynała się tu przed oczyma długa amfilada pokojów, biegnących w głąb

i urządzonych z olśniewającą wspaniałością. Szpalerem obić jedwabnych,

luster złoconych, kosztownych mebli i kryształowych pająków biegł wzrok

w puszysty miąższ tych zbytkownych wnętrzy, pełnych kolorowego wirowania

i migotliwych arabesek, plączących się girland i pączkujących kwiatów.

Głęboka cisza tych pustych salonów pełna była tylko tajnych spojrzeń,

które oddawały sobie zwierciadła, i popłochu arabesek, biegnących wysoko

fryzami wzdłuż ścian i gubiących się w sztukateriach białych sufitów. Z

podziwem i czcią stałem przed tym przepychem, domyślałem się, że nocna

moja eskapada zaprowadziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora,

przed jego prywatne mieszkanie. Stałem przygwożdżony ciekawością, z

bijącym sercem, gotów do ucieczki za najlżejszym szmerem. Jakże mógłbym,

przyłapany, usprawiedliwić to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwałe

wścibstwo? W którym z głębokich pluszowych foteli mogła, nie

dostrzeżona i cicha, siedzieć córeczka dyrektora i podnieść nagle na

mnie oczy znad książki - czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których

spojrzenia nikt z nas wytrzymać nie umiał. Ale cofnąć się w połowie

drogi, nie dokonawszy powziętego planu, poczytałbym był sobie za

tchórzostwo. Zresztą głęboka cisza panowała dookoła w pełnych przepychu

wnętrzach, oświetlonych przyćmionym światłem nie określonej pory. Przez

arkady korytarza widziałem na drugim końcu wielkiego salonu duże,

oszklone drzwi, prowadzące na taras. Było tak cicho wokoło, że nabrałem

odwagi. Nie wydawało mi się to połączone ze zbyt wielkim ryzykiem, zejść

z paru stopni, prowadzących do poziomu sali, w kilku susach przebiegnąć

wielki, kosztowny dywan i znaleźć się na tarasie, z którego bez trudu

dostać się mogłem na dobrze mi znaną ulicę. Uczyniłem tak. Zeszedłszy na

parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelające tam z wazonów aż do

arabesek sufitu, spostrzegłem, że znajduję się już właściwie na gruncie

neutralnym, gdyż salon nie miał wcale przedniej ściany. Był on rodzajem

wielkiej loggii, łączącej się przy pomocy paru stopni z placem miejskim.

Była to niejako odnoga tego placu i niektóre meble stały już na bruku.

Zbiegłem z kilku kamiennych schodów i znalazłem się znów na ulicy.

Konstelacje stały już stromo na głowie, wszystkie gwiazdy przekręciły

się na drugą stronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które

rozświetlał swą niewidzialną obecnością, zdawał się mieć przed sobą

jeszcze nieskończoną drogę i, zatopiony w swych zawiłych procederach

niebieskich, nie myślał o świcie. Na ulicy czerniało kilka dorożek,

rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemiące kraby czy karakony.

Woźnica nachylił się z wysokiego kozła. Miał twarz drobną, czerwoną i

dobroduszną. - Pojedziemy, paniczu? - zapytał. Powóz zadygotał we

wszystkich stawach i przegubach swego wieloczłonkowego ciała i ruszył na

lekkich obręczach. Ale kto w taką noc powierza się kaprysom

nieobliczalnego dorożkarza? Wśród klekotu szprych, wśród dudnienia pudła

i budy nie mogłem porozumieć się z nim co do celu drogi. Kiwał na

wszystko niedbale i pobłażliwie głową i podśpiewywał sobie, jadąc drogą

okrężną przez miasto. Przed jakimś szynkiem stała grupa dorożkarzy,

kiwając nań przyjaźnie rękami. Odpowiedział im coś radośnie, po czym nie

zatrzymując pojazdu, rzucił mi lejce na kolana, spuścił się z kozła i

przyłączył do gromady kolegów. Koń, stary mądry koń dorożkarski,

oglądnął się pobieżnie i pojechał dalej jednostajnym, dorożkarskim

kłusem. Właciwie koń ten budził zaufanie - wydawał się mądrzejszy od

woźnicy. Ale powozić nie umiałem - trzeba się było zdać na jego wolę.

Wjechaliśmy na podmiejską ulicę ujętą z obu stron w ogrody. Ogrody te

przechodziły zwolna, w miarę posuwania się, w parki wielkodrzewne, a te

w lasy. Nie zapomnę nigdy tej jazdy świetlistej w najjaśniejszą noc

zimową. Kolorowa mapa niebios wyogromniała w kopułę niezmierną, na

której spiętrzyły się fantastyczne lądy, oceany i morza, porysowane

liniami wirów i prądów gwiezdnych, świetlistymi liniami geografii

niebieskiej. Powietrze stało się lekkie do oddychania i świetlane jak

gaza srebrna. Pachniało fiołkami. Spod wełnianego jak białe karakuły

śniegu wychylały się anemony drżące, z iskrą światła księżycowego w

delikatnym kielichu. Las cały zdawał się iluminować tysiącznymi

światłami, gwiazdami, które rzęsiście ronił grudniowy firmament.

Powietrze dyszało jaką tajną wiosną, niewypowiedzianą czystością śniegu

i fiołków. Wjechaliśmy w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, włochatych

nagimi rózgami drzew, podnosiły się jak błogie westchnienia w niebo.

Ujrzałem na tych szczęśliwych zboczach całe grupy wędrowców,

zbierających wród mchu i krzaków opadłe i mokre od śniegu gwiazdy.

Droga stała się stroma, koń poślizgiwał się i z trudem ciągnął pojazd,

grający wszystkimi przegubami. Byłem szczęśliwy. Pierś moja wchłaniała

tę błogą wiosnę powietrza, świeżość gwiazd i śniegu. Przed piersią konia

zbierał się wał białej piany śnieżnej, coraz wyższy i wyższy. Z trudem

przekopywał się koń przez czystą i świeżą jego masę. Wreszcie ustał.

Wyszedłem z dorożki. Dyszał ciężko ze zwieszoną głową. Przytuliłem jego

łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lśniły łzy. Wtedy

ujrzałem na jego brzuchu okrągłą czarną ranę. - Dlaczego mi nie

powiedziałeś? - szepnąłem ze łzami. - Drogi mój - to dla ciebie - rzekł

i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa. Opuściłem go. Czułem się

dziwnie lekki i szczęśliwy. Zastanawiałem się, czy czekać na małą

kolejkę lokalną, która tu zajeżdżała, czy też pieszo wrócić do miasta.

Zacząłem schodzić stromą serpentyną wśród lasu, początkowo idąc krokiem

lekkim, elastycznym, potem, nabierając rozpędu, przeszedłem w posuwisty

szczęśliwy bieg, który zmienił się wnet w jazdę jak na nartach. Mogłem

dowoli regulować szybkość, kierować jazdą przy pomocy lekkich zwrotów

ciała. W pobliżu miasta zahamowałem ten bieg tryumfalny, zmieniając go

na przyzwoity krok spacerowy. Księżyc stał jeszcze ciągle wysoko.

Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepień w coraz to

kunsztowniejsze konfiguracje nie miały końca. Jak srebrne astrolabium

otwierało niebo w tę noc czarodziejską mechanizm wnętrza i ukazywało w

nieskończonych ewolucjach złocistą matematykę swych kół i trybów. Na

rynku spotkałem ludzi zażywających przechadzki. Wszyscy, oczarowani

widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba.

Troska o portfel opuściła mnie zupełnie. Ojciec, pogrążony w swych

dziwactwach, zapewne zapomniał już o zgubie, o matkę nie dbałem. W taką

noc, jedyną w roku, przychodzą szczęśliwe myśli, natchnienia, wieszcze

tknięcia palca bożego. Pełen pomysłów i inspiracji, chciałem skierować

się do domu, gdy zaszli mi drogę koledzy z książkami pod pachą. Zbyt

wcześnie wyszli do szkoły, obudzeni jasnością tej nocy, która nie

chciała się skończyć. Poszlimy gromadą na spacer stromo spadającą

ulicą, z której wiał powiew fiołków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy

srebrzyła się na śniegu, czy też świt już wstawał…

ULICA KROKODYLI

Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego

głębokiego biurka starą i piękną mapę naszego miasta. Był to cały

wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami

płótna, tworzyły ogromną mapę ścienną w kształcie panoramy z ptasiej

perspektywy. Zawieszona na ścianie, zajmowała niemal przestrzeń całego

pokoju i otwierała daleki widok na całą dolinę Tymienicy, wijącej się

falisto bladozłotą wstęgą, na całe pojezierze szeroko rozlanych moczarów

i stawów, na pofałdowane przedgórza, ciągnące się ku południowi, naprzód

z rzadka, potem coraz tłumniejszymi pasmami, szachownicą okrągławych

wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jak odchodziły ku

złotawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwiędłej dali peryferii

wynurzało się miasto i rosło ku przodowi, naprzód jeszcze w nie

zróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów,

poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wyodrębnić się

w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrą wyrazistością widoków

oglądanych przez lunetę. Na tych bliższych planach wydobył sztycharz

cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrą wyrazistość

gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, świecących w późnym i

ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogrąża wszystkie załomy i

framugi w głębokiej sepii cienia. Bryły i pryzmy tego cienia wcinały

się, jak plastry ciemnego miodu, w wąwozy ulic, zatapiały w swej

ciepłej, soczystej masie tu całą połowę ulicy, tam wyłom między domami,

dramatyzowały i orkiestrowały ponurą romantyką cieni tę wieloraką

polifonię architektoniczną. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych

prospektów, okolica Ulicy Krokodylej świeciła pustą bielą, jaką na

kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy

niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam

były czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym

piśmie, w odróżnieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie

kartograf wzbraniał się uznać przynależność tej dzielnicy do zespołu

miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym i postponującym

wykonaniu. Aby zrozumieć tę rezerwę, musimy już teraz zwrócić uwagę na

dwuznaczny i wątpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegający od

zasadniczego tonu całego miasta. Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z

podkreślonym jaskrawo charakterem trzeźwej użytkowości. Duch czasu,

mechanizm ekonomiki, nie oszczędził i naszego miasta i zapuścił korzenie

na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę.

Kiedy w starym mieście panował wciąż jeszcze nocny, pokątny handel,

pełen solennej ceremonialności, w tej nowej dzielnicy rozwinęły się od

razu nowoczesne, trzeźwe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm,

zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujną,

lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności.

Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych

fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu.

Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które

dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje

wielkomiejskich urządzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamiące w

falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali,

szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, osiadających pajęczyną i kłakami

kurzu na wysokich półkach i wzdłuż odartych i kruszących się ścian,

wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondike'u. Tak ciągnęły się

jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany,

drogerie, zakłady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły

ukośnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter:

CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkańcy miasta

trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny,

przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstości, przez istną

lichotę moralną, tę tandetną odmianę człowieka, która rodzi się w takich

efemerycznych środowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej

pokusy zdarzało się, że ten lub ów z mieszkańców miasta zabłąkiwał się

na wpół przypadkiem w tę wątpliwą dzielnicę. Najlepsi nie byli czasem

wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i

hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej

intymności, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była eldoradem takich

dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godności własnej.

Wszystko zdawało się tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszało

sekretnym mrugnięciem, cynicznie artykułowanym gestem, wyraźnie

przymrużonym perskim okiem - do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalało

z pęt niską naturę. Mało kto, nie uprzedzony, spostrzegał dziwną

osobliwość tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w

pośpiechu wyrosłym mieście nie można było sobie pozwolić na luksus

kolorów. Wszystko tam było szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak

w ilustrowanych prospektach. Podobieństwo to wychodziło poza zwykłą

metaforę, gdyż chwilami, wędrując po tej części miasta, miało się w

istocie wrażenie, że wertuje się w jakimś prospekcie, w nudnych

rubrykach komercjalnych ogłoszeń, wśród których zagniedziły się

pasożytniczo podejrzane anonse, drażliwe notatki, wątpliwe ilustracje; i

wędrówki te były równie jałowe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji,

pędzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodziło się

do jakiegoś krawca, żeby zamówić ubranie - ubranie o taniej elegancji,

tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal był wielki i pusty,

bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopiętrowe półki wznoszą się jedne

nad drugimi w nie określoną wysokość tej hali. Kondygnacje pustych półek

wyprowadzają wzrok w górę aż pod sufit, który może być niebem - lichym,

bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny,

które widać przez otwarte drzwi, pełne są aż pod sufit pudeł i kartonów,

piętrzących się ogromną kartoteką, która rozpada się w górze, pod

zagmatwanym niebem strychu w kubaturę pustki, w jałowy budulec nicości.

Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru

kancelaryjnego, nie wchodzi światło, gdyż przestrzeń sklepu już

napełniona jest, jak wodą, indyferentną szarą poświatą, która nie rzuca

cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija się jakiś smukły

młodzieniec, zadziwiająco usłużny, giętki i nieodporny, ażeby dogodzić

naszym życzeniom i zalać nas tanią i łatwą wymową subiekta. Ale gdy,

gadając, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fałduje i drapuje

niekończącą się strugę materiału, przepływającą przez jego ręce,

formując z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, cała ta manipulacja

wydaje się czym nieistotnym, pozorem, komedią, ironicznie zarzuconą

zasłoną na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smukłe i czarne,

każda z jakąś skazą piękności (charakterystyczną dla tej dzielnicy

wybrakowanych artykułów), wchodzą i wychodzą, stają w drzwiach

magazynów, sondując oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona doświadczonym

rękom subiekta) dojrzewa do punktu właściwego. Subiekt przymila się i

kryguje i chwilami robi wrażenie transwestyty. Chciałoby się go ująć pod

miękko zarysowaną brodę lub uszczypnąć w upudrowany blady policzek, gdy

z porozumiewawczym półspojrzeniem dyskretnie zwraca uwagę na markę

ochronną towaru, markę o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru

ubrania schodzi na plan dalszy. Ten miękki do efeminacji i zepsuty

młodzieniec, pełen zrozumienia dla najintymniejszych poruszeń klienta,

przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, całą

bibliotekę znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego

zbieracza. Pokazywało się wówczas, że magazyn konfekcji był tylko

fasadą, za którą kryła się antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych

wydawnictw i druków prywatnych. Usłużny subiekt otwiera dalsze składy,

wypełnione aż pod sufit książkami, rycinami, fotografiami. Te winiety,

te ryciny przechodzą stokrotnie najśmielsze nasze marzenia. Takich

kulminacyj zepsucia, takich wymyślności wyuzdania nie przeczuwalimy

nigdy. Panienki sklepowe przesuwają się coraz częściej pomiędzy

szeregami książek, szare i papierowe, ale pełne pigmentu w zepsutych

twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lśniącej i tłustej czarności,

która zaczajona w oczach, z nagła wybiegała z nich zygzakiem lśniącego

karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach

pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzała się rasa

zapiekłej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka

gęsta i aromatyczna zdawała się plamić książki, które brały one do

oliwkowej dłoni, ich dotknięcia zdawały się je farbować i zostawiać w

powietrzu ciemny deszcz piegów, smugę tabaki, jak purchawka o

podniecającej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwiązłość zrzucała

coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy swą natarczywą

aktywność, przechodził powoli do kobiecej bierności. Leży teraz na

jednej z wielu kanap, porozstawianych wród rejonów książek, w jedwabnej

pidżamie, odsłaniającej kobiecy dekolt. Panienki demonstrują, jedna

przed drugą, figury i pozycje rycin okładkowych, inne zasypiają już na

prowizorycznych posłaniach. Nacisk na klienta rozluźniał się.

Wypuszczano go z kręgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie

samemu. Subiektki, zajęte rozmową, nie zwracały nań więcej uwagi.

Odwrócone do niego tyłem lub bokiem, przystawały w aroganckim kontra

poście, przestępowały z nogi na nogę, grając kokieteryjnym obuwiem,

przepuszczały z góry na dół po smukłym ciele wężową grę członków,

atakując nią spoza swej niedbałej nieodpowiedzialności podnieconego

widza, którego ignorowały. Tak cofano się, wsuwano w głąb z

wyrachowaniem, otwierając wolną przestrzeń dla aktywności gościa.

Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, ażeby wymknąć się nieprzewidzianym

konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostać się na ulicę. Nikt nas nie

zatrzymuje. Przez korytarze książek, pomiędzy długimi regałami czasopism

i druków wydostajemy się ze sklepu i oto jestemy w tym miejscu Ulicy

Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widać niemal całą długość

tego szerokiego traktu aż do dalekich, nie wykończonych zabudowań dworca

kolejowego. Jest to szary dzień, jak zawsze w tej okolicy, i cała

sceneria wydaje się chwilami fotografią z ilustrowanej gazety, tak

szare, tak płaskie są domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistość jest

cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza swą imitatywność.

Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa

się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru

wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwiązuje się i rozprzęga

ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada

się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiegoś ogromnego pustego

teatru. Napięcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos drży na

tym naskórku. Ale dalecy jesteśmy od chęci demaskowania widowiska. Wbrew

lepszej wiedzy czujemy się wciągnięci w tandetny czar dzielnicy. Zresztą

nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzędy małych,

parterowych domków podmiejskich zmieniają się z wielopiętrowymi

kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, są konglomeratem szyldów,

ślepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod

domami płynie rzeka tłumu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski,

ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pełna

wybojów, kałuży i trawy. Ruch uliczny dzielnicy służy do porównań w tym

mieście, mieszkańcy mówią o nim z dumą i porozumiewawczym błyskiem w

oku. Szary, bezosobisty ten tłum jest nader przejęty swą rolą i pełen

gorliwości w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo

zaaferowania i interesowności, ma się wrażenie błędnej, monotonnej,

bezcelowej wędrówki, jakiegoś sennego korowodu marionetek. Atmosfera

dziwnej błahości przenika tę całą scenerię. Tłum płynie monotonnie i,

rzecz dziwna, widzi się go zawsze jakby niewyraźnie, figury przepływają

w splątanym, łagodnym zgiełku, nie dochodząc do zupełnej wyrazistości.

Czasem tylko wyławiamy z tego gwaru wielu głów jakieś ciemne, żywe

spojrzenie, jakiś czarny melonik nasunięty głęboko na głowę, jakieś pół

twarzy rozdarte uśmiechem, z ustami, które właśnie coś powiedziały,

jakąś nogę wysuniętą w kroku i tak już zastygłą na zawsze. Osobliwością

dzielnicy są dorożki bez woźniców, biegnące samopas po ulicach. Nie

jakoby nie było tu dorożkarzy, ale wmieszani w tłum i zajęci tysiącem

spraw, nie troszczą się o swe dorożki. W tej dzielnicy pozoru i pustego

gestu nie przywiązuje się zbytniej wagi do ścisłego celu jazdy i

pasażerowie powierzają się tym błędnym pojazdom z lekkomylnością, która

cechuje tu wszystko. Nieraz można ich widzieć na niebezpiecznych

zakrętach, wychylonych daleko z połamanej budy, jak z lejcami w dłoniach

przeprowadzają z natężeniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej

dzielnicy także tramwaje. Ambicja rajców miejskich święci tu najwyższy

swój triumf. Ale pożałowania godny jest widok tych wozów, zrobionych z

papier mâché, o ścianach powyginanych i zmiętych od wieloletniego

użytku. Często brak im zupełnie przedniej ściany tak, że widzieć można w

przejeździe pasażerów, siedzących sztywnie i zachowujących się z wielką

godnością. Tramwaje te popychane są przez tragarzy miejskich.

Najdziwniejszą atoli rzeczą jest komunikacja kolejowa na Ulicy

Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieś ku końcowi

tygodnia można zauważyć tłum ludzi czekających na zakręcie ulicy na

pociąg. Nie jest się nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i

zdarza się często, że ludzie ustawiają się w dwóch różnych punktach, nie

mogąc uzgodnić swych poglądów na miejsce przystanku. Czekają długo i

stoją czarnym milczącym tłumem wzdłuż ledwo zarysowanych śladów toru, z

twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyciętych w

fantastyczną linię zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zajeżdża, już

wjechał z bocznej uliczki, skąd go oczekiwano, niski jak wąż,

miniaturowy, z małą, sapiącą, krępą lokomotywą. Wjechał w ten czarny

szpaler i ulica staje się ciemna od tego ciągu wozów, siejących pył

węglowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pełnej smutku,

tłumiony pośpiech i zdenerwowanie zamieniają ulicę na chwilę w halę

dworca kolejowego w szybko zapadającym zmierzchu zimowym. Plagą naszego

miasta jest ażiotaż biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej

chwili, gdy pociąg już stoi na stacji, toczą się w nerwowym pośpiechu

pertraktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej. Zanim te

negocjacje się kończą, pociąg rusza, odprowadzany przez wolno sunący,

rozczarowany tłum, który odprowadza go daleko, ażeby się wreszcie

rozproszyć. Ulica, zacieśniona na chwilę do tego zaimprowizowanego

dworca, pełnego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg - rozwidnia się

znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski monotonny

tłum spacerowiczów, który wędruje wśród gwaru rozmów wzdłuż wystaw

sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pełnych tandetnych

towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Wyzywająco

ubrane, w długich koronkowych sukniach przechodzą prostytutki. Mogą to

być zresztą żony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Idą

drapieżnym, posuwistym krokiem i mają w niedobrych, zepsutych twarzach

nieznaczną skazę, która je przekreśla: zezują czarnym, krzywym zezem lub

mają usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkańcy miasta dumni

są z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy

potrzeby niczego sobie odmawiać - myślą z dumą - stać nas i na prawdziwą

wielkomiejską rozpustę. Twierdzą oni, że każda kobieta w tej dzielnicy

jest kokotą. W istocie wystarczy zwrócić uwagę na którą - a natychmiast

spotyka się to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas zmraża rozkoszną

pewnością. Nawet dziewczęta szkolne noszą tu w pewien charakterystyczny

sposób kokardy, stawiają swoistą manierą smukłe nogi i mają tę nieczystą

skazę w spojrzeniu, w której leży preformowane przyszłe zepsucie. A

jednak - a jednak czy mamy zdradzić ostatnią tajemnicę tej dzielnicy,

troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie

naszego sprawozdania stawialiśmy pewne znaki ostrzegawcze, dawaliśmy w

delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom. Uważny czytelnik nie będzie

nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówilimy o

imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te mają

zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by określić połowiczny i

niezdecydowany charakter jej rzeczywistości. Język nasz nie posiada

określeń, które by dozowały niejako stopień realności, definiowały jej

giętkość. Powiedzmy bez ogródek: fatalnością tej dzielnicy jest, że nic

w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum,

wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty

wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego

punktu. Moglimy już zauważyć wielką bujność i rozrzutność - w

intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę.

Cała ona nie jest niczym innym jak fermentacją pragnień, przedwcześnie

wybujałą i dlatego bezsilną i pustą. W atmosferze nadmiernej łatwości

kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i

rośnie w pustą, wydętą narośl, wystrzela szara i lekka wegetacja

puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej

tkanki majaku i haszyszu. Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i

rozwiązły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydają się niekiedy

dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią skórką na jej febrycznych

marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni

możliwościami, wstrząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni

rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy.

Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa,

atmosfera gaśnie i przekwita, możliwości więdną i rozpadają się w

nicość, oszalałe szare maki ekscytacji rozsypują się w popiół. Będziemy

wiecznie żałowali, żeśmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji

podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy

błądzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy

dziesiątki magazynów, trafimy do całkiem podobnych, będziemy wędrowali

przez szpalery książek, wertowali czasopisma i druki, konferowali długo

i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej pięknoci, które

nie potrafią zrozumieć naszych życzeń. Będziemy się wikłali w

nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni się w

niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. Nasze nadzieje

były nieporozumieniem, dwuznaczny wygląd lokalu i służby - pozorem,

konfekcja była prawdziwą konfekcją, a subiekt nie miał żadnych ukrytych

intencyj. Świat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernym

zepsuciem, zagłuszonym grubymi warstwami przesądów moralnych i banalnej

pospolitości. W tym mieście taniego materiału ludzkiego brak także

wybujałości instynktu, brak niezwykłych i ciemnych namiętności. Ulica

Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsucia

wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na

papierową imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych,

zeszłorocznych gazet.

KARAKONY

Było to w okresie szarych dni, które nastąpiły po świetnej

kolorowości genialnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji,

ciężkie tygodnie bez niedziel i świąt, przy zamkniętym niebie i w

zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje

wysprzątano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego

gospodarstwa pozostał nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojący na

półce w salonie. W chłodnym półmroku zamkniętych firanek stał on tam,

jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka

jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej obojętności i

abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się

trociny. Tylko rogowate egipskie narośle na nagim potężnym dziobie i na

łysej szyi, narośle i gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej

starczej głowie coś dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego był

już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie, szare

pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem

pokoju. W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z

którego wyłaziły kłaki konopne. Miałem ukryty żal do matki za łatwość, z

jaką przeszła do porządku dziennego nad stratą ojca. Nigdy go nie

kochała - myślałem - a ponieważ ojciec nie był zakorzeniony w sercu

żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróść w żadną realność i unosił się

wiecznie na peryferii życia, w półrealnych regionach, na krawędziach

rzeczywistości. Nawet na uczciwą obywatelską śmierć nie zasłużył sobie -

myślałem - wszystko u niego musiało być dziwaczne i wątpliwe.

Postanowiłem w stosownej chwili zaskoczyć matkę otwartą rozmową. Owego

dnia (był ciężki dzień zimowy i od rana już sypał się miękki puch

zmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie. W

tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca

wzorowy porządek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble

przykryte były pokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej

dyscyplinie, jaką Adela roztoczyła nad tym pokojem. Tylko pęk piór

pawich, stojących w wazie na komodzie, nie dał się utrzymać w ryzach.

Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjności,

jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej

swawoli poza oczyma. Świdrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w

ścianach, mrugały, tłoczyły się, trzepocąc rzęsami, z palcem przy

ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty. Napełniały pokój

świergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła

wieloramiennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki

od kluczy. Nawet w obecności matki, leżącej z zawiązaną głową na sofie,

nie mogły się powstrzymać, robiły perskie oczko, dawały sobie znaki,

mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym sekretnych znaczeń. Irytowało

mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z

kolanami przyciśniętymi do sofy matki, badając dwoma palcami, jakby w

zamyśleniu, delikatną materię jej szlafroka, rzekłem niby mimochodem: -

Chciałem cię już od dawna zapytać: prawda, że to jest on? - I chociaż

nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matka odgadła od razu,

zmieszała się bardzo i spuściła oczy. Dałem umyślnie upłynąć chwili,

żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowując

wzbierający gniew, spytałem: - Jaki sens mają w takim razie te wszystkie

plotki i kłamstwa, które rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, które w

pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu

porządkować. - Jakie kłamstwa? - spytała mrugając oczyma, które były

puste, nalane ciemnym błękitem, bez białka. - Znam je od Adeli - rzekłem

- ale wiem, że pochodzą od ciebie; chcę wiedzieć prawdę. Usta jej drżały

lekko, źrenice, unikając mego wzroku, powędrowały w kąt oka. - Nie

kłamałam - rzekła, a usta - jej napęczniały i stały się małe zarazem.

Uczułem, że mnie kokietuje jak kobieta mężczyznę. - Z tymi karakonami to

prawda - sam przecież pamiętasz… - Zmieszałem się. Pamiętałem w

istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które

napełniało ciemność nocną, pajęczą bieganiną. Wszystkie szpary pełne

były drgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła

karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła zlęgnąć się ta czarna

błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem po podłodze. Ach, ten dziki obłęd

popłochu, pisany błyszczącą, czarną linią na tablicy podłogi. Ach, te

krzyki grozy ojca, skaczącego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku.

Nie przyjmując jadła ani napoju, z wypiekami gorączki na twarzy, z

konwulsją wstrętu wrytą dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne

było, że tego napięcia nienawiści żaden organizm długo wytrzymać nie

może. Straszliwa odraza zamieniała jego twarz w stężałą maskę tragiczną,

w której tylko źrenice, ukryte za dolną powieką, leżały na czatach,

napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwości. Z dzikim wrzaskiem

zrywał się nagle z siedzenia, leciał na oślep w kąt pokoju i już

podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebierał

rozpaczliwie gmatwaniną swych nóg. Adela przychodziła wówczas blademu ze

zgrozy z pomocą i odbierała lancę wraz z utkwionym trofeum, ażeby ją

utopić w cebrzyku. Już wówczas jednak nie umiałbym był powiedzieć, czy

obrazy te zaszczepiły mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ich

świadkiem. Ojciec mój nie posiadał już wtedy tej siły odpornej, która

zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrętu. Zamiast odgraniczyć się do

straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na łup

szału, wplątywał się w nią coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo

na siebie czekać. Wnet pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które

napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieniło się.

Szał jego, euforia jego podniecenia przygasła. W ruchach i mimice jęły

się zdradzać znaki złego sumienia. Zaczął nas unikać. Krył się dzień

cały po kątach, w szafach, pod pierzyną… Widziałem go nieraz, jak w

zamyśleniu oglądał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na

których występować zaczęły czarne plamy, jak łuski karakona. W dzień

opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja

uderzała nań potężnymi arakami. Widziałem go późną nocą, w świetle

świecy stojącej na podłodze. Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony

czarnymi plamami totemu, pokreślony liniami żeber, fantastycznym

rysunkiem przeświecającej na zewnątrz anatomii, leżał na czworakach,

opętany fascynacją awersji, która go wciągała w głąb swych zawiłych

dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem

dziwnego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imitację ceremoniału

karakoniego. Od tego czasu wyrzekliśmy się ojca. Podobieństwo do

karakona występowało z dniem każdym wyraźniej - mój ojciec zamieniał się

w karakona. Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego. Widywaliśmy go coraz

rzadziej, całymi tygodniami znikał gdzieś na swych karakonich drogach -

przestaliśmy go odróżniać, zlał się w zupełności z tym czarnym

niesamowitym plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzie jeszcze w

jakiej szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplątany w afery

karakonie, czy też był może między tymi martwymi owadami, które Adela co

rana znajdowała brzuchem do góry leżące i najeżone nogami i które ze

wstrętem brała na śmietniczkę i wyrzucała? - A jednak - powiedziałem

zdetonowany - jestem pewny, że ten kondor to on. - Matka spojrzała na

mnie spod rzęs: - Nie dręcz mnie, drogi - mówiłam ci już przecież, że

ojciec podróżuje jako komiwojażer po kraju - przecież wiesz, że czasem w

nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed świtem jeszcze dalej odjechać.

WICHURA

Tej długiej i pustej zimy obrodziła ciemność w naszym mieście

ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt długo snadź nie sprzątano na

strychach i w rupieciarniach, stłaczano garnki na garnkach i flaszki na

flaszkach, pozwalano narastać bez końca pustym bateriom butelek. Tam, w

tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemność

zaczęła się wyradzać i dziko fermentować. Tam zaczęły się te czarne

sejmy garnków, te wiecowania gadatliwe i puste, te bełkotliwe

flaszkowania, bulgoty butli i baniek. Aż pewnej nocy wezbrały pod

gontowymi przestworami falangi garnków i flaszek i popłynęły wielkim

stłoczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychnięte ze strychów,

rozprzestrzeniały się jedne z drugich i wystrzelały czarnymi szpalerami,

a przez przestronne ich echa przebiegały kawalkady tramów i belek,

lansady drewnianych kozłów, klękających na jodłowe kolana, ażeby

wypadłszy na wolność, napełnić przestwory nocy galopem krokwi i

zgiełkiem płatwi i bantów. Wtedy to wylały się te czarne rzeki, wędrówki

beczek i konwi, i płynęły przez noce. Czarne ich, połyskliwe, gwarne

zbiegowiska oblegały miasto. Nocami mrowił się ten ciemny zgiełk naczyń

i napierał jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskujących

skopców i bredzących cebrów. Dudniąc dnami, piętrzyły się wiadra, beczki

i konwie, dyndały się gliniane stągwie zdunów, stare kapeluchy i

cylindry dandysów gramoliły się jedna na drugie, rosnąc w niebo

kolumnami, które się rozpadały. I wszystkie kołatały niezgrabnie kołkami

drewnianych języków, mełły nieudolnie w drewnianych gębach bełkot klątw

i obelg, bluźniąc błotem na całej przestrzeni nocy. Aż dobluźniły się,

doklęły swego. Przywołane rechotem naczyń, rozplotkowanym od brzegu do

brzegu, nadeszły wreszcie karawany, nadciągnęły potężne tabory wichru i

stanęły nad nocą. Ogromne obozowisko, czarny ruchomy amfiteatr zstępować

zaczął w potężnych kręgach ku miastu. I wybuchła ciemność ogromną

wzburzoną wichurą i szalała przez trzy dni i trzy noce… - Nie

pójdziesz dziś do szkoły - rzekła rano matka - jest straszna wichura na

dworze. - W pokoju unosił się delikatny welon dymu, pachnący żywicą. Piec

wył i gwizdał, jak gdyby uwiązana w nim była cała sfora psów czy

demonów. Wielki bohomaz, wymalowany na jego pękatym brzuchu, wykrzywiał

się kolorowym grymasem i fantastyczniał wzdętymi policzkami. Pobiegłem

boso do okna. Niebo wydmuchane było wzdłuż i wszerz wiatrami.

Srebrzystobiałe i przestronne, porysowane było w linie sił, natężone do

pęknięcia, w srogie bruzdy, jakby zastygłe żyły cyny i ołowiu.

Podzielone na pola energetyczne i drżące od napięć, pełne było utajonej

dynamiki. Rysowały się w nim diagramy wichury, która sama niewidoczna i

nieuchwytna, ładowała krajobraz potęgą. Nie widziało się jej. Poznawało

się ją po domach, po dachach, w które wjeżdżała jej furia. Jeden po

drugim strychy zdawały się rosnąć i wybuchać szaleństwem, gdy wstępowała

w nie jej siła. Ogałacała place, zostawiała za sobą na ulicach białą

pustkę, zamiatała całe połacie rynku do czysta. Ledwie tu i ówdzie giął

się pod nią i trzepotał, uczepiony węgła domu, samotny człowiek. Cały

plac rynkowy zdawał się wybrzuszać i lśnić pustą łysiną pod jej

potężnymi przelotami. Na niebie wydmuchał wiatr zimne i martwe kolory,

grynszpanowe, żółte i liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego

labiryntu. Dachy stały pod tymi niebami czarne i krzywe, pełne

niecierpliwości i oczekiwania. Te, w które wstąpił wicher, wstawały w

natchnieniu, przerastały sąsiednie domy i prorokowały pod rozwichrzonym

niebem. Potem opadały i gasły nie mogąc dłużej zatrzymać potężnego tchu,

który leciał dalej i napełniał cały przestwór zgiełkiem i przerażeniem.

I znów inne domy wstawały z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i

zwiastowały. Ogromne buki koło kościoła stały z wniesionymi rękami, jak

świadkowie wstrząsających objawień, i krzyczały, krzyczały. Dalej, za

dachami rynku, widziałem dalekie mury ogniowe, nagie ściany szczytowe

przedmieścia. Wspinały się jeden nad drugi i rosły, zesztywniałe z

przerażenia i osłupiałe. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwiał je

późnymi kolorami. Nie jedliśmy tego dnia obiadu, bo ogień w kuchni

wracał kłębami dymu do izby. W pokojach było zimno i pachniało wiatrem.

Około drugiej po południu wybuchł na przedmieściu pożar i rozszerzał się

gwałtownie. Matka z Adelą zaczęły pakować pościel, futra i kosztowności.

Nadeszła noc. Wicher wzmógł się na sile i gwałtowności, rozrósł się

niepomiernie i objął cały przestwór. Już teraz nie nawiedzał domów i

dachów, ale wybudował nad miastem wielopiętrowy, wielokrotny przestwór,

czarny labirynt, rosnący w nieskończonych kondygnacjach. Z tego

labiryntu wystrzelał całymi galeriami pokojów, wyprowadzał piorunem

skrzydła i trakty, toczył z hukiem długie amfilady, a potem dawał się

zapadać tym wyimaginowanym piętrom, sklepieniom i kazamatom i wzbijał

się jeszcze wyżej, kształtując sam bezforemny bezmiar swym natchnieniem.

Pokój drżał z lekka, obrazy na ścianach brzęczały. Szyby lśniły się

tłustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisiały wzdęte i pełne

tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnieliśmy sobie, że ojca od rana nie

widziano. Wczesnym rankiem, domyślaliśmy się, musiał udać się do sklepu,

gdzie go zaskoczyła wichura, odcinając mu powrót. - Cały dzień nic nie

jadł - biadała matka. Starszy subiekt Teodor podjął się wyprawić w noc i

wichurę, żeby zanieść mu posiłek. Brat mój przyłączył się do wyprawy.

Okutani w wielkie niedwiedzie futra, obciążyli kieszenie żelazkami i

moździerzami, balastem, który miał zapobiec porwaniu ich przez wichurę.

Ostrożnie otworzono drzwi prowadzące w noc. Zaledwie subiekt i brat mój

z wzdętymi płaszczami wkroczyli jedną nogą w ciemność, noc ich połknęła

zaraz na progu domu. Wicher zmył momentalnie ślad ich wyjścia. Nie widać

było przez okno nawet latarki, którą ze sobą zabrali. Pochłonąwszy ich,

wicher na chwilę przycichł. Adela z matką próbowały na nowo rozpalić

ogień pod kuchnią. Zapałki gasły, przez drzwiczki dmuchało popiołem i

sadzą. Staliśmy pod drzwiami i nasłuchiwali. W lamentach wichru dawały

się słyszeć wszelkie głosy, perswazje, nawoływania i gawędy. Zdawało się

nam, że słyszymy wołanie o pomoc ojca zabłąkanego w wichurze, to znowu,

że brat z Teodorem gwarzą beztrosko pod drzwiami. Wrażenie było tak

łudzące, że Adela otworzyła drzwi i w samej rzeczy ujrzała Teodora i

brata mego, wynurzających się z trudem z wichury, w której tkwili po

pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskając z wysiłkiem drzwi za sobą.

Przez chwilę musieli wesprzeć się o odrzwia, tak silnie szturmował

wicher do bramy. Wreszcie zasunęli rygiel i wiatr pognał dalej.

Opowiadali bezładnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasiąkłe wiatrem,

pachniały teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w świetle; ich oczy,

pełne jeszcze nocy, broczyły ciemnością za każdym uderzeniem powiek. Nie

mogli dojść do sklepu, zgubili drogę i ledwo trafili z powrotem. Nie

poznawali miasta, wszystkie ulice były jak przestawione. Matka

podejrzewała, że kłamali. W istocie cała ta scena sprawiała wrażenie,

jakby przez ten kwadrans stali w ciemności pod oknem, nie oddalając się

wcale. A może naprawdę nie było już miasta i rynku, a wicher i noc

otaczały nasz dom tylko ciemnymi kulisami, pełnymi wycia, świstu i

jęków. Może nie było wcale tych ogromnych i żałosnych przestrzeni, które

nam wicher sugerował, może nie było wcale tych opłakanych labiryntów,

tych wielookiennych traktów i korytarzy, na których grał wicher, jak na

długich czarnych fletach. Coraz bardziej umacniało się w nas

przekonanie, że cała ta burza była tylko donkiszoterią nocną, imitującą

na wąskiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmiczną bezdomność i

sieroctwo wichury. Coraz częściej otwierały się teraz drzwi sieni i

wpuszczały okutanego w opończe i szale gościa. Zziajany sąsiad lub

znajomy wywijał się powoli z chustek, płaszczy i wyrzucał z siebie

zdyszanym głosem opowiadania, urywane bezładne słowa, które

fantastycznie powiększały, kłamliwie przesadzały bezmiar nocy.

Siedzieliśmy wszyscy w jasno oświetlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym

i czarnym, szerokim okapem komina prowadziło parę stopni do drzwi

strychu. Na tych schodkach siedział starszy subiekt Teodor i

nasłuchiwał, jak strych grał od wichru. Słyszał, jak w pauzach wichury

miechy żeber strychowych składały się w fałdy i dach wiotczał i zwisał

jak ogromne płuca, z których uciekł oddech, to znowu nabierał tchu,

nastawiał się palisadami krokwi, rósł jak sklepienia gotyckie,

rozprzestrzeniał się lasem belek, pełnym stokrotnego echa, i huczał jak

pudło ogromnych basów. Ale potem zapominaliśmy o wichurze, Adela tłukła

cynamon w dźwięcznym moździerzu. Ciotka Perazja przyszła w odwiedziny.

Drobna, ruchliwa i pełna zabiegliwości, z koronką czarnego szala na

głowie, zaczęła krzątać się po kuchni, pomagając Adeli. Adela oskubała

koguta. Ciotka Perazja zapaliła pod okapem komina garść papierów i

szerokie płaty płomienia wzlatywały z nich w czarną czeluść. Adela,

trzymając koguta za szyję, uniosła go nad płomień, ażeby opalić na nim

resztę pierza. Kogut zatrzepotał nagle w ogniu skrzydłami, zapiał i

spłonął. Wtedy ciotka Perazja zaczęła się kłócić, kląć i złorzeczyć.

Trzęsąc się ze złości, wygrażała rękami Adeli i matce. Nie rozumiałem, o

co jej chodzi, a ona zacietrzewiała się coraz bardziej w gniewie i stała

się jednym pękiem gestykulacji i złorzeczeń. Zdawało się, że w

paroksyzmie złości rozgestykuluje się na części, że rozpadnie się,

podzieli, rozbiegnie w sto pająków, rozgałęzi się po podłodze czarnym,

migotliwym pękiem oszalałych karakonach biegów. Zamiast tego zaczęła

raptownie maleć, kurczyć się, wciąż roztrzęsiona i rozsypująca się

przekleństwami. Z nagła podreptała, zgarbiona i mała, w kąt kuchni,

gdzie leżały drwa na opał i, klnąc i kaszląc, zaczęła gorączkowo

przebierać wśród dźwięcznych drewien, aż znalazła dwie cienkie, żółte

drzazgi. Pochwyciła je latającymi ze wzburzenia rękami, przymierzyła do

nóg, po czym wspięła się na nie, jak na szczudła, i zaczęła na tych

żółtych kulach chodzić, stukocąc po deskach, biegać tam i z powrotem

wzdłuż skośnej linii podłogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbiegła

na ławkę jodłową, kutykając na dudniących deskach, a stamtąd na półkę z

talerzami, dźwięczną, drewnianą półkę obiegającą ściany kuchni, i biegła

po niej, kolankując na szczudłowych kulach, by wreszcie gdzieś w kącie,

malejąc coraz bardziej, sczernieć, zwinąć się jak zwiędły, spalony

papier, zetlić się w płatek popiołu, skruszyć w proch i w nicość.

Staliśmy wszyscy bezradni wobec tej szalejącej furii złości, która sama

siebie trawiła i pożerała. Z ubolewaniem patrzyliśmy na smutny przebieg

tego paroksyzmu i z pewną ulgą wróciliśmy do naszych zajęć, gdy żałosny

ten proces dobiegł swego naturalnego końca. Adela zadzwoniła znowu

moździerzem, tłukąc cynamon, matka ciągnęła dalej przerwaną rozmowę, a

subiekt Teodor, nasłuchując proroctw strychowych, stroił śmieszne

grymasy, podnosił wysoko brwi i śmiał się do siebie.

NOC WIELKIEGO SEZONU

Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat

rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe,

lata wyrodne, którym - jak szósty, mały palec u ręki- -wyrasta kędy

trzynasty, fałszywy miesiąc. Mówimy fałszywy, gdyż rzadko dochodzi on do

pełnego rozwoju. Jak dzieci późno spłodzone, pozostaje on w tyle ze

wzrostem, miesiąc garbusek, odrośl w połowie uwiędła i raczej domyślna

niż rzeczywista. Winna jest temu starcza niepowściągliwość lata, jego

rozpustna i późna żywotność. Bywa czasem, że sierpień minie, a stary

gruby pień lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, pędzi ze swego

próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, jałowe i idiotyczne, dorzuca na

dokładkę, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne - dni białe,

zdziwione i niepotrzebne. Wyrastają one, nieregularne i nierówne, nie

wykształcone i zrośnięte z sobą, jak palce potworkowatej ręki,

pączkujące i zwinięte w figę. Inni porównywają te dni do apokryfów,

wsuniętych potajemnie między rozdziały wielkiej księgi roku, do

palimpsestów, skrycie włączonych pomiędzy jej stronice, albo do tych

białych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i

pełne treści, broczyć mogą obrazami i gubić kolory na tych pustych

stronicach, coraz bladziej i bladziej, ażeby wypocząć na ich nicości,

zanim wciągnięte zostaną w labirynty nowych przygód i rozdziałów. Ach,

ten stary, pożółkły romans roku, ta wielka, rozpadająca się księga

kalendarza! Leży ona sobie zapomniana gdzie w archiwach czasu, a treść

jej rośnie dalej między okładkami, pęcznieje bez ustanku od gadulstwa

miesięcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i marzeń, które się

w niej mnożą. Ach, i spisując te nasze opowiadania, szeregując te

historie o moim ojcu na zużytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaję

się tajnej nadziei, że wrosną one kiedy niepostrzeżenie między zżółkłe

kartki tej najwspanialszej, rozsypującej się księgi, że wejdą w wielki

szelest jej stronic, który je pochłonie? To, o czym tu mówić będziemy,

działo się tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fałszywym

miesiącu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki

kalendarza. Ranki były podówczas dziwnie cierpkie i orzeźwiające. Po

uspokojonym i chłodniejszym tempie czasu, po nowym całkiem zapachu

powietrza, po odmiennej konsystencji światła poznać było, że weszło się

w inną serię dni, w nową okolicę Bożego Roku. Głos drżał pod tymi nowymi

niebami dźwięcznie i świeżo jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu,

pełnym zapachu lakieru, farb, rzeczy zaczętych i nie wypróbowanych. Z

dziwnym wzruszeniem próbowało się nowego echa, napoczynało się je z

ciekawością, jak w chłodny i trzeźwy poranek babkę do kawy w przeddzień

podróży. Ojciec mój siedział znowu w tylnym kontuarze sklepu, w małej,

sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i

łuszczącej się bez końca warstwami papieru, listów i faktur. Z szelestu

arkuszy, z nieskończonego kartkowania papierów wyrastała kratkowana i

pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przekładania plików

odnawiała się w powietrzu z niezliczonych nagłówków firmowych apoteoza w

formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, najeżonego dymiącymi

kominami, otoczonego rzędami medali i ujętego w wywijasy i zakręty

pompatycznych et i Comp. Tam siedział ojciec, jak w ptaszarni, na

wysokim stołku, a gołębniki registratur szeleściły plikami papierów i

wszystkie gniazda i dziuple pełne były świergotu cyfr. Głąb wielkiego

sklepu ciemniała i wzbogacała się z dnia na dzień zapasami sukna,

szewiotów, aksamitów i kortów. W ciemnych półkach, tych spichrzach i

lamusach chłodnej, pilśniowej barwności, procentowała stokrotnie ciemna,

odstała korowość rzeczy, mnożył się i sycił potężny kapitał jesieni. Tam

rósł i ciemniał ten kapitał i rozsiadał się coraz szerzej na półkach,

jak na galeriach jakiego wielkiego teatru, uzupełniając się jeszcze i

pomnażając każdego rana nowymi ładunkami towaru, który w skrzyniach i

pakach wraz z rannym chłodem wnosili na niedwiedzich barach stękający,

brodaci tragarze w oparach świeżości jesiennej i wódki. Subiekci

wyładowywali te nowe zapasy sycących bławatnych kolorów i wypełniali

nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. Był to

rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, ułożony warstwami,

usortowany odcieniami, idący w dół i w górę, jak po dźwięcznych

schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczynał się u dołu i

próbował jękliwie i nieśmiało altowych spełzłości i półtonów,

przechodził potem do spłowiałych popiołów dali, do gobelinowych błękitów

i rosnąc ku górze coraz szerszymi akordami, dochodził do ciemnych

granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków szumiących, ażeby

potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudości i sepie wejść w

szelestny cień więdnących ogrodów i dojść do ciemnego zapachu grzybów,

do tchnienia próchna w głębiach nocy jesiennej i do głuchego

akompaniamentu najciemniejszych basów. Ojciec mój szedł wzdłuż tych

arsenałów sukiennej jesieni i uspokajał i uciszał te masy, ich

wzbierającą moc, spokojną potęgę Pory. Chciał jak najdłużej utrzymać w

całości te rezerwy zamagazynowanej barwności. Bał się łamać, wymieniać

na gotówkę ten fundusz żelazny jesieni. Ale wiedział, czuł, że przyjdzie

czas i wicher jesienny, pustoszący i ciepły wicher, powieje nad tymi

szafami i wtedy puszczą one i nic nie zdoła powstrzymać ich wylewu, tych

strumieni kolorowości, którymi wybuchną na miasto całe. Przychodziła

pora Wielkiego Sezonu. Ożywiały się ulice. O szóstej godzinie po

południu miasto zakwitało gorączką, domy dostawały wypieków, a ludzie

wędrowali ożywieni jakimś wewnętrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni

jaskrawo, z oczyma błyszczącymi jaką odświętną, piękną i złą febrą. Na

bocznych uliczkach, w cichych zaułkach, uchodzących już w wieczorną

dzielnicę, miasto było puste. Tylko dzieci bawiły się na placykach pod

balkonami, bawiły się bez tchu, hałaśliwie i niedorzecznie. Przykładały

małe pęcherzyki do ust, ażeby wydmuchać je i naindyczyć się nagle

jaskrawo w wielkie, gulgocące, rozpluskane narośle albo wykogucić się w

głupią kogucią maskę, czerwoną i piejącą, w kolorowe jesienne maszkary

fantastyczne i absurdalne. Zdawało się, że tak nadęte i piejące wzniosą

się w powietrze długimi kolorowymi łańcuchami i jak jesienne klucze

ptaków przeciągać będą nad miastem - fantastyczne flotylle z bibułki i

pogody jesiennej. Albo woziły się wśród krzyków na małych zgiełkliwych

wózkach, grających kolorowym turkotem kółek, szprych i dyszli. Wózki

zjeżdżały naładowane ich krzykiem i staczały się w dół ulicy aż do nisko

rozlanej, żółtej rzeczki wieczornej, gdzie rozpadały się na gruz

krążków, kołków i patyczków. I podczas gdy zabawy dzieci stawały się

coraz bardziej hałaśliwe i splątane, wypieki miasta ciemniały i

zakwitały purpurą, nagle świat cały zaczynał więdnąć i czernieć i szybko

wydzielał się zeń majaczliwy zmierzch, którym zarażały się wszystkie

rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzyła się ta zaraza zmierzchu wokoło,

szła od rzeczy do rzeczy, a czego dotknęła, to wnet butwiało, czerniało,

rozpadało się w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym

popłochu i naraz dosięgał ich ten trąd, i wysypywał się ciemną wysypką

na czole, i tracili twarze, które odpadały wielkimi, bezkształtnymi

plamami, i szli dalej, już bez rysów, bez oczu, gubiąc po drodze maskę

po masce, tak że zmierzch roił się od tych larw porzuconych, sypiących

się za ich ucieczką. Potem zaczynało wszystko zarastać czarną,

próchniejącą korą, łuszczącą się wielkimi płatami, chorymi strupami

ciemności. A gdy w dole wszystko rozprzęgło się i szło wniwecz w tej

cichej zamieszce, w panice prędkiego rozkładu, w górze utrzymywał się i

rósł coraz wyżej milczący alarm zorzy, drgający świergotem miliona

cichych dzwonków, wzbierających wzlotem miliona cichych skowronków

lecących razem w jedną wielką, srebrną nieskończoność. Potem była już

nagle noc - wielka noc, rosnąca jeszcze podmuchami wiatru, które ją

rozszerzały. W jej wielokrotnym labiryncie wyłupane były gniazda jasne:

sklepy - wielkie, kolorowe latarnie, pełne spiętrzonego towaru i zgiełku

kupujących. Przez jasne szyby tych latarni można było śledzić zgiełkliwy

i pełen dziwacznego ceremoniału obrzęd zakupów jesiennych. Ta wielka,

fałdzista noc jesienna, rosnąca cieniami, rozszerzona wiatrami, kryła w

swych ciemnych fałdach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym

drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej

pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pudełek po cukrach,

wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pełne mydełek, wesołej

tandety, złoconych błahostek, cynfolii, trąbek, andrutów i kolorowych

miętówek, były stacjami lekkomyślności, grzechotkami beztroski,

rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, rozłopotanej wiatrami

nocy. Wielkie i ciemne tłumy płynęły w ciemności, w hałaśliwym

zmieszaniu, w szurgocie tysięcy nóg, w gwarze tysięcy ust - rojna,

splątana wędrówka, ciągnąca arteriami jesiennego miasta. Tak płynęła ta

rzeka, pełna gwaru, ciemnych spojrzeń, chytrych łypnięć, pokawałkowana

rozmową, posiekana gawędą, wielka miazga plotek, śmiechów i zgiełku.

Zdawało się, że to ruszyły tłumami jesienne, suche makówki sypiące

makiem - głowy-grzechotki, ludzie-kołatki. Mój ojciec chodził

zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z błyszczącymi oczyma, w jasno

oświetlonym sklepie, i nasłuchiwał. Przez szyby wystawy i portalu

dochodził tu z daleka szum miasta, stłumiony gwar płynącej ciżby. Nad

ciszą sklepu płonęła jasno lampa naftowa, zwisająca z wielkiego

sklepienia, i wypierała najmniejszy ślad cienia z wszystkich szpar i

zakamarków. Pusta, wielka podłoga trzaskała w ciszy i liczyła w tym

świetle wzdłuż i wszerz swe błyszczące kwadraty, szachownicę wielkich

tafli, które rozmawiały ze sobą w ciszy trzaskami, odpowiadały sobie to

tu, to tam głośnym pęknięciem. Za to sukna leżały ciche, bez głosu, w

swej pilśniowej puszystości i podawały sobie wzdłuż ścian spojrzenia za

plecami ojca, wymieniały od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze.

Ojciec nasłuchiwał. Jego ucho zdawało się w tej ciszy nocnej wydłużać i

rozgałęziać poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip falujący

w mętach nocy. Nasłuchiwał i słyszał. Słyszał z rosnącym niepokojem

daleki przypływ tłumów, które nadciągały. Rozglądał się z przerażeniem

po pustym sklepie. Szukał subiektów. Ale ci ciemni i rudzi aniołowie

dokądś odlecieli. Pozostał on sam tylko, w trwodze przed tłumami, które

wnet miały zalać ciszę sklepu plądrującą hałaśliwą rzeszą i rozebrać

między siebie, rozlicytować całą tę bogatą jesień, od lat zbieraną w

wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie były te

urodziwe cheruby, mające bronić ciemnych, sukiennych szańców? Ojciec

podejrzewał bolesną myślą, że oto grzeszą gdzie w głębi domu z córami

ludzi. Stojąc nieruchomy i pełen troski, z błyszczącymi oczyma w jasnej

ciszy sklepu, czuł wewnętrznym słuchem, co działo się w głębi domu, w

tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwierał się przed

nim, izba za izbą, komora za komorą, jak dom z kart, i widział gonitwę

subiektów za Adelą przez wszystkie puste i jasno oświetlone pokoje,

schodami na dół, schodami do góry, aż wymknęła się im i wpadła do jasnej

kuchni, gdzie zabarykadowała się kuchennym kredensem. Tam stała

zdyszana, błyszcząca i rozbawiona, trzepocąca z uśmiechem wielkimi

rzęsami. Subiekci chichotali, przykucnięci pode drzwiami. Okno kuchni

otwarte było na wielką, czarną noc, pełną rojeń i splątania. Czarne,

uchylone szyby płonęły refleksem dalekiej iluminacji. Błyszczące garnki

i butle stały nieruchomo dokoła i lśniły w ciszy tłustą polewą. Adela

wychylała ostrożnie przez okno swą kolorową, uszminkowaną twarz z

trzepoczącymi oczyma. Szukała subiektów na ciemnym podwórzu, pewna ich

zasadzki. I oto ujrzała ich, jak wędrowali ostrożnie, gęsiego, po wąskim

gzymsie podokiennym wzdłuż ściany piętra, czerwonej odblaskiem dalekiej

iluminacji, i skradali się do okna. Ojciec krzyknął z gniewu i rozpaczy,

ale w tej chwili gwar głosów stał się całkiem bliski i nagle jasne okna

sklepu zaludniły się bliskimi twarzami, wykrzywionymi śmiechem,

rozgadanymi twarzami, które płaszczyły nosy na lśniących szybach. Ojciec

stał się purpurowy ze wzburzenia i wskoczył na ladę. I kiedy tłum

szturmem zdobywał tę twierdzę i wkraczał hałaśliwą ciżbą do sklepu,

ojciec mój jednym skokiem wspiął się na półki z suknem i, uwisły wysoko

nad tłumem, dął z całej siły w wielki puzon z rogu i trąbił na alarm.

Ale sklepienie nie napełniło się szumem aniołów, śpieszących na pomoc, a

zamiast tego każdemu jękowi trąby odpowiadał wielki, roześmiany chór

tłumu. - Jakubie, handlować! Jakubie, sprzedawać! - wołali wszyscy, a

wołanie to, wciąż powtarzane, rytmizowało się w chórze i przechodziło

powoli w melodię refrenu, śpiewaną przez wszystkie gardła. Wtedy mój

ojciec dał za wygraną, zeskoczył z wysokiego gzymsu i ruszył z krzykiem

ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z głową spęczniałą w pięść

purpurową, wbiegł, jak walczący prorok, na szańce sukienne i jął

przeciwko nim szaleć. Wpierał się całym ciałem w potężne bale wełny i

wyważał je z osady, podsuwał się pod ogromne postawy sukna i unosił je

na ladę z głuchym łomotem. Bale leciały rozwijając się z łopotem w

powietrzu w ogromne chorągwie, półki wybuchały zewsząd wybuchami

draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Mojżeszowej laski. Tak

wylewały się zapasy szaf, wymiotowały gwałtownie, płynęły szerokimi

rzekami. Wypływała barwna treść półek, rosła, mnożyła się i zalewała

wszystkie lady i stoły. Ściany sklepu znikły pod potężnymi formacjami

tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami górskimi, piętrzącymi się w

potężnych masywach. Otwierały się szerokie doliny wśród zboczy górskich

i wśród szerokiego patosu wyżyn grzmiały linie kontynentów. Przestrzeń

sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego krajobrazu, pełną jezior i

dali, a na tle tej scenerii ojciec wędrował wśród fałd i dolin

fantastycznego Kanaanu, wędrował wielkimi krokami, z rękoma

rozkrzyżowanymi proroczo w chmurach, i kształtował kraj uderzeniami

natchnienia. A u dołu, u stóp tego Synaju, wyrosłego z gniewu ojca,

gestykulował lud, złorzeczył i czcił Baala, i handlował. Nabierali pełne

ręce miękkich fałd, drapowali się w kolorowe sukna, owijali się w

zaimprowizowane domina i płaszcze i gadali bezładnie a obficie. Mój

ojciec wyrastał nagle nad tymi grupami kupczących wydłużony gniewem, i

gromił z wysoka bałwochwalców potężnym słowem. Potem, ponoszony

rozpaczą, wspinał się na wysokie galerie szaf, biegł obłędnie po bantach

półek, po dudniących deskach ogołoconych rusztowań, ścigany przez obrazy

bezwstydnej rozpusty, którą przeczuwał za plecami w głębi domu. Subiekci

dosięgli właśnie żelaznego balkonu na wysokości okna i wczepieni w

balustradę, pochwycili wpół Adelę i wyciągnęli ją przez okno,

trzepocącą. oczyma i wlokącą za sobą smukłe nogi w jedwabnych

pończochach. Gdy ojciec mój, przerażony ohydą grzechu, wrastał gniewem

swych gestów w grozę krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawał się

wyuzdanej wesołości. Jaka parodystyczna pasja, jaka zaraza śmiechu

opanowała tę gawiedź. Jakże można było żądać powagi od nich, od tego

ludu kołatek i dziadków do orzechów! Jak można było żądać zrozumienia

dla wielkich trosk ojca od tych młynków, mielących bezustannie kolorową

miazgę słów! Głusi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w

jedwabnych bekieszach małymi kupkami dookoła sfałdowanych gór materii,

rozstrząsając gadatliwie wśród śmiechu zalety towaru. Ta czarna giełda

roznosiła na swych prędkich językach szlachetną substancję krajobrazu,

rozdrabniała ją siekaniną gadania i połykała niemal. Gdzie indziej stały

grupy Żydów w kolorowych chałatach, w wielkich futrzanych kołpakach

przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mężowie Wielkiego

Zgromadzenia, dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzący długie,

pielęgnowane brody i prowadzący wstrzemięźliwe i dyplomatyczne rozmowy.

Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali

był błysk uśmiechniętej ironii. Wśród tych grup przewijał się pospolity

lud, bezpostaciowy tłum, gawiedź bez twarzy i indywidualności. Wypełniał

on niejako luki w krajobrazie, wyścielał tło dzwonkami i grzechotkami

bezmyślnego gadania. Był to element błazeński, roztańczony tłum

poliszynelów i arlekinów, który - sam bez poważnych intencyj handlowych

- doprowadzał do absurdu gdzieniegdzie nawiązujące się transakcje swymi

błazeńskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten

ludek rozpraszał się w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił

się wród skalnych załomów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim

zapadały się te wesołki gdzieś w szczeliny i fałdy terenu, jak dzieci

zmęczone zabawą po kątach i zakamarkach mieszkania w noc balową.

Tymczasem ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali

się w grupach pełnych powagi i godności i prowadzili ciche, głębokie

dysputy. Rozszedłszy się po całym, owym wielkim górzystym kraju,

wędrowali po dwóch, po trzech na dalekich i krętych drogach. Małe i

ciemne ich sylwety zaludniały całą tę pustynną wyżynę, nad którą zwisło

ciężkie i ciemne niebo, sfałdowane i chmurne, poorane w długie

równoległe bruzdy, w srebrne i białe skiby, ukazujące w głębi coraz

dalsze pokłady swego uwarstwienia. Światło lampy stwarzało sztuczny

dzień w owej krainie - dzień dziwny, dzień bez świtu i wieczoru. Ojciec

mój uspokajał się powoli. Gniew jego układał się i zastygał w pokładach

i warstwach krajobrazu. Siedział teraz na galeriach wysokich półek i

patrzył w jesienniejący, rozległy kraj. Widział, jak na dalekich

jeziorach odbywał się połów ryb. W maleńkich łupinkach łódek siedziało

po dwóch rybaków, zapuszczając sieci w wodę. Na brzegach chłopcy

dźwigali na głowach kosze, pełne trzepocącego się, srebrnego połowu.

Wówczas to dostrzegł, jak grupy wędrowców w oddali zadzierały głowy ku

niebu, wskazując coś wzniesionymi rękami. I wnet zaroiło się niebo jakąś

kolorową wysypką, osypało się falującymi plamami, które rosły,

dojrzewały i wnet napełniły przestworze dziwnym ludem ptaków, krążących

i kołujących w wielkich, krzyżujących się spiralach. Całe niebo

wypełniło się ich wzniosłym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznymi

liniami cichych bujań. Niektóre z nich jak ogromne bociany płynęły

nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydłach, inne, podobne do

kolorowych pióropuszów, do barbarzyńskich trofeów, trzepotały ciężko i

niezgrabnie, ażeby utrzymać się na falach ciepłej aury; inne wreszcie,

nieudolne konglomeraty skrzydeł, potężnych nóg i oskubanych szyj,

przypominały źle wypchane sępy i kondory, z których wysypują się

trociny. Były między nimi ptaki dwugłowe, ptaki wieloskrzydłe, były też

i kaleki, kulejące w powietrzu jednoskrzydłym, niedołężnym lotem. Niebo

stało się podobne do starego fresku, pełnego dziwolągów i fantastycznych

zwierząt, które krążyły, wymijały się i znów wracały w kolorowych

elipsach. Mój ojciec podniósł się na bantach, oblany nagłym blaskiem,

wyciągnął ręce, przyzywając ptaki starym zaklęciem. Poznał je, pełen

wzruszenia. Było to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji,

którą ongi Adela rozpędziła na wszystkie strony nieba. Wracało teraz,

zwyrodniałe i wybujałe, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemię

ptasie, zmarniałe wewnętrznie. Wystrzelone głupio wzrostem, wyogromnione

niedorzecznie, było wewnątrz puste i bez życia. Cała żywotność tych

ptaków przeszła w upierzenie, wybujała w fantastyczność. Było to jakby

muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego. Niektóre latały

na wznak, miały ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków,

obciążone kolorowymi naroślami, i były ślepe. Jakże wzruszył ojca ten

powrót niespodziany, jakże zdumiewał się nad instynktem ptasim, nad tym

przywiązaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastował jak legendę w

duszy, ażeby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed

wygaśnięciem plemienia pociągnąć z powrotem w pradawną ojczyznę. Ale te

papierowe, ślepe ptaki nie mogły już poznać ojca. Na darmo wołał na nie

dawnym zaklęciem, zapomnianą mową ptasią, nie słyszały go i nie

widziały. Nagle zagwizdały kamienie w powietrzu. To wesołki, głupie i

bezmyślne plemię, jęły celować pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na

darmo ojciec ostrzegał, na darmo groził zaklinającymi gestami, nie

dosłyszano go, nie dostrzeżono. I ptaki spadały. Ugodzone pociskiem,

obwisały ciężko i więdły już w powietrzu. Nim doleciały do ziemi, były

już bezforemną kupą pierza. W mgnieniu oka pokryła się wyżyna tą dziwną,

fantastyczną padliną. Zanim ojciec dobiegł do miejsca rzezi, cały ten

świetny ród ptasi już leżał martwy, rozciągnięty na skałach. Teraz

dopiero, z bliska, mógł ojciec obserwować całą lichotę tej zubożałej

generacji, całą śmiesznoć jej tandetnej anatomii. Były to ogromne

wiechcie piór, wypchane byle jak starym ścierwem. U wielu nie można było

wyróżnić głowy, gdyż pałkowata ta część ciała nie nosiła żadnych znamion

duszy. Niektóre pokryte były kudłatą, zlepioną sierścią, jak żubry, i

śmierdziały wstrętnie. Inne przypominały garbate, łyse, zdechłe

wielbłądy. Inne wreszcie były najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru,

puste w środku, a świetnie kolorowe na zewnątrz. Niektóre okazywały się

z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi

wachlarzami, w które niepojętym sposobem tchnięto jakiś pozór życia.

Widziałem smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzień zabarwiał się już

powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustoszałym sklepie najwyższe

półki syciły się barwami rannego nieba. Wśród fragmentów zgasłego

pejzażu, wśród zburzonych kulis nocnej scenerii - ojciec widział

wstających ze snu subiektów. Podnosili się spomiędzy bali sukna i

ziewali do słońca. W kuchni, na piętrze, Adela, ciepła od snu i ze

zmierzwionymi włosami, mełła kawę na młynku, przyciskając go do białej

piersi, od której ziarna nabierały blasku i gorąca. Kot mył się w słońcu.